Życie w trójkącie bez tajemnic. Seriale i filmy, które przełamują tabu
"Titanica" obejrzałam po raz pierwszy, gdy byłam małą dziewczynką. Wtedy jeszcze niewiele wiedziałam na temat relacji damsko-męskich, a gorące uczucie między Rose i Jack’iem robiło na mnie wrażenie. Film ten obejrzałam co najmniej kilkanaście razy na przestrzeni lat i za każdym razem wzruszam się tak samo, choć dziś jako dorosła kobieta bardziej traktuję go jak bajkę dla dorosłych niż wzorzec relacji romantycznej. Dwoje ludzi z różnych światów, którzy nie przejmują się opinią innych, są tylko dla siebie i stawiają czoła przeciwnościom – romantyczniej się nie da. Jako trzydziestolatka wiem, że to ułuda, której pragniemy, aby zapomnieć o trudach codzienności.
Ostatnimi czasy zdecydowanie częściej sięgam po produkcje, które są bliżej ludzi, pokazują inne, niestandardowe podejście do relacji, normalizują niektóre kwestie. Nie jest tajemnicą, że popkultura wpływa na postrzeganie otaczającej rzeczywistości, dlatego bardziej doceniam te dzieła artystyczne, które przełamują społeczne tabu i zostawiają nas z refleksją.
"You, me, her"
Tak jest chociażby w przypadku niszowego serialu Netflixa "You, me, her", który zainspirował mnie do napisania książki "Więcej niż dwoje. Rozmowy bez tabu o seksie, relacjach i związkach". To jedna z niewielu współczesnych produkcji, która traktuje o relacjach poliamorycznych. Pokazuje ich blaski i cienie.
Główni bohaterowie – Emma i Jack – są znudzeni małżeńską rutyną, pragną dodać tej relacji pikanterii. I dlatego wynajmują Izzy, która dorabia jako dziewczyna do towarzystwa. Problem pojawia się w momencie, gdy wszystkie zaangażowane strony zaczynają czuć się na tyle dobrze w swoim towarzystwie, że robią wszystko, by spędzać razem coraz więcej czasu. Również w łóżku.
Widzowie mogą obserwować, jak zmienia się ta relacja i z czym mogą mierzyć się ludzie funkcjonujący w wieloosobowych związkach. Bo tak jak wielokrotnie podkreślała Agnieszka Szeżyńska z Instytutu Pozytywnej Seksualności: jesteśmy wychowywani w przekonaniu, że jedyną właściwą formą relacji jest związek dwóch osób. Dzięki temu jako społeczeństwo mamy tzw. skrypt na związki monogamiczne, czyli wzory zachowań, których uczymy się całe życie, obserwując naszych bliskich czy ludzi dookoła. Związki wieloosobowe funkcjonują nieco inaczej, a osoby zaangażowane w relacje uczą się wszystkiego na "żywym organizmie" i każdorazowo wypracowują zasady funkcjonowania. Ten serial świetnie to oddaje.
"You, me, her" pokazuje też jak główni bohaterowie mierzą się z wewnętrznym dysonansem wynikającym z konstruktów społecznych. Lęk, dyskryminacja, brak zrozumienia ze strony otoczenia – to wszystko, z czym muszą zderzyć się poliamoryści nie tylko w serialu, a przede wszystkim w prawdziwym życiu. Twórcy obalają też stereotypowe myślenie o poliamorystach jako osobach nastawionych na seks. Czy faktycznie tak jest? Wśród osób poliamorycznych krąży taki żart: "poliamoryści nie mają czasu na seks, bo ciągle rozmawiają o swoich uczuciach". Trzeba przyznać – coś w tym jest.
- Współczesne produkcje o wiele bardziej rezonują z odbiorcami, w bardziej wiarygodny sposób przedstawiają rzeczywistość. Kultura docierająca do szerokiego grona odbiorców pokazuje różne modele relacji, oswaja nas z tematami tabu, z problemami społecznymi, z którymi się stykamy lub możemy zetknąć. To bardzo ważny element naszego życia, dlatego nie dziwi mnie, że twórcy zastanawiają się, co trapi współczesnego młodego odbiorcę - mówi Katarzyna Buszkowska, zajmująca się kulturą wizualną, wykładowczyni na Artes Liberales UW , w rozmowie z SO:magazynem.
Homoseksualny singiel po 40. szuka miłości
I tak nikogo już nie dziwią homoseksualni czy czarnoskórzy bohaterowie w produkcjach trafiających do mainstreamu. A przecież jeszcze kilkanaście lat temu nie było to tak oczywiste! Jednym z głośniejszych seriali ostatnich miesięcy była produkcja "Singiel w Nowym Jorku", opowiadająca o losach Michaela, który po 17 latach związku został porzucony przez swojego partnera Colina. Widzowie obserwują czterdziestolatka, który musi zacząć swoje życie od nowa jako singiel. Zakłada gejowską aplikację Grindr, częściej wychodzi na imprezy i kompletnie nie może odnaleźć się jako samotny gej wśród młodych i przystojnych kandydatów na partnera. Ile widzieliście takich seriali o heteroseksualnych kobietach porzuconych przez mężczyzn? Z pewnością setki albo nawet tysiące.
Dlatego "Singiel w Nowym Jorku" jest pewnego rodzaju ewenementem i przesunięciem kolejnej granicy. Bo choć, homoseksualni bohaterowie pojawiali się w filmach i serialach, to zazwyczaj stanowili drugi plan. W tym przypadku proporcja jest odwrócona. I jak napisał Michał Dziedzic w recenzji dla portalu Vibez :"To solidne guilty pleasure zadedykowane społeczności LGBT+. Aż chciałoby się krzyknąć: W KOŃCU!".
Serial jest przyjemny, ale co najważniejsze – pokazuje społeczność LGBT+ od zupełnie innej strony. Oglądając nie uświadczymy wątków związanych z ukrywaniem tożsamości, czy dramatów z tego wynikających. Nie został też podjęty temat walki z homofobią i odrzuceniem społecznym. A przecież to zazwyczaj główne motywy pojawiające się w filmach i serialach, gdy jeden z bohaterów jest homoseksualny. A Michael jest przystojnym, żartobliwym, świetnie radzącym sobie w życiu człowiekiem z grupą oddanych przyjaciół (nie tylko gejów). To miła odmiana, bo choć produkcja jest lekka w formie, to może poszerzać horyzonty.
- Jako widzowie chcemy oglądać to, w czym żyjemy, co jest nam bliskie, o czym rozmawiamy w pracy czy słyszymy od znajomych. We współczesnych produkcjach ta codzienność jest zintensyfikowa, coraz więcej słyszymy głosów pomijanych, spychanych na drugi plan. A to sprawia, że jeśli odczuwamy jakieś lęki, możemy je w pewien sposób oswoić dzięki filmom – mówi Buszkowska.
Boli, gdy się go ogląda
- W ostatnich latach, zarówno seriale, jak i filmy, robią wiwisekcję społeczną naszych relacji od kompletnie innej strony niż wcześniej. Świetnym dowodem na to jest film "Historia małżeńska". Możemy banalnie przyznać, że rozwód jest bolesny dla obu stron, ale w tym filmie czujemy coś głębiej: napięcia, uczucia, te wypowiedziane i niewypowiedziane emocje. Tam jest gra z półcieniami, spojrzeniem, intonacją głosu. Relacja pomiędzy dwójką aktorów jest mocno zniuansowana– dodaje Buszkowska.
I rzeczywiście jednym z powodów, dlaczego film "Historia małżeńska" odniósł sukces, jest jego realizm: sinusoida emocji, świetnie zbudowane, wielowarstwowe postacie i w końcu ukazywanie mrocznych sekretów każdej strony. Wniosek? Tak wygląda życie. Nigdy nie ma jednej osoby odpowiedzialnej za rozpad związku, na to składa się wiele pomniejszych sytuacji, rozmów, zachowań… To niesamowite jak twórcy i aktorzy oddali emocje towarzyszące rozwodowi.
Choć sama nie mam na koncie doświadczenia rozwodu, to oglądanie tego filmu boli. Emocje bohaterów są przeszywające. Już pierwsze sceny, gdy Scarlet Johansson i Adam Driver muszą przeczytać listy, w których piszą, dlaczego zakochali się w sobie, są bardzo wymowne. Przywodzą na myśl, to czego pewnie wielu z nas doświadczyło: wygasające piękne uczucie, a potem rozstanie po którym stajemy się praktycznie obcymi ludźmi.
- W filmach i serialach coraz częściej pokazywane są relacje, które odbiegają od bajkowego wyobrażenia. Najpopularniejsze produkcje trafiające do mainstreamu opowiadają o emocjach, których może doświadczyć każdy. Filmy takie jak "Titanic" traktujemy jak piękną bajkę. Warto podkreślić, że przez lata zmieniło się też podejście do tego typu filmów. Czujemy, że to wyobrażenie o związku czy miłości, więc traktujemy to ironicznie, z dystansem. Jako widzowie nie wierzymy w ten rodzaj emocji i być może nie szukamy tak wyidealizowanych w życiu – mówi Buszkowska.