fot. Paweł Frenczak
Podziel się:
Skopiuj link:

Rafał Zawierucha: Daleko mi jest do tego, by kogoś uczyć czy umoralniać

- Wychodzę z założenia, że co dobrego ma do mnie przyjść, to prędzej czy później i tak przyjdzie. Jeśli jest to w planie Boga, Stwórcy, Uniwersum czy jakkolwiek tę siłę stwórczą nazwiesz, to się to na pewno wydarzy. Ja jako osoba wierząca już wielokrotnie tego doświadczyłem i nie wstydzę, czy nie boję się o tym mówić. Choć oczywiście nie byłoby różnych moich przygód bez ciężkiej pracy i starania się o poszczególne role czy zlecenia - mówi Rafał Zawierucha w rozmowie z SO Magazynem.

"Najmro" to podobno najlepsza polska komedia od czasów "Va Banque". Zgodzisz się z tą opinią?

Jeśli to prawda, to jest mi bardzo miło, choć nie mnie, członkowi obsady, to oceniać. Jest to jednak na pewno wielka komedia. Ale to nie tylko film do pośmiania się, ale też opowieść z niezwykle wciągającą fabułą o samym Najmrodzkim. To też film, który nawiązuje do lat 80., 90., do szarzyzny tamtych czasów, do ciężkiej karty historycznej w naszym kraju. Na szczęście robi to w sposób niezwykle lekki i myślę, że to jest największy atut tego filmu – to, że można się w końcu pośmiać jak na filmach Barei. A te są przecież ciągle żywe! Mam nadzieję, że "Najmro" też zostanie w pamięci widzów na długo.

W "Najmro" grasz Ujmę – milicjanta-fajtłapę, który ściga po całej Polsce tytułowego bohatera. Jak ci się pracowało nad tą postacią?

Ten mój Ujma może nie jest do końca wydarzony, ale też nie jest skończonym fajtłapą. Jest raczej milicjantem, który bardzo chce, mocno się stara. A to, że szybciej robi niż myśli, to jest już jego cecha osobowościowa, która też dodaje mu jakiegoś ciekawego rysu, charakteru. Musimy mieć na uwadze, że on jest bardzo ambitnym policjantem, ale jest też bardzo zasadniczy: jak ma wykonać jakiś rozkaz, to on musi być wykonany. Jak ma rozkaz jechać prawą stroną, a tylko lewa jest wolna, to on i tak na siłę wybierze tę prawą. Taki już z niego zasadniś. No i też różne rzeczy mu się po drodze przytrafiają. To jest niestety taki gość, że jak leży skórka od banana na ulicy, a on nawet bardzo się stara, żeby ją ominąć, to i tak na pewno na nią nadepnie.

A historia samego Zbigniewa Najmrodzkiego? Prześledziłeś jego losy, raporty z zatrzymań, nagrania z procesów sądowych, filmy dokumentalne?

Z racji na mój wiek nie miałem za bardzo styczności z jego sławą czy legendą, bo kiedy on się co i rusz wymykał policji, ja byłem jeszcze dzieciakiem. Nie pamiętam go też za bardzo z historii swojego dzieciństwa. Pamiętam za to polonezy, Pewexy, zapiekanki z kamperowych budek – a więc całą tę scenografię lat 80. i 90. Muszę więc przyznać, że przed filmem faktycznie nie wiedziałem o nim za dużo, ledwo co kojarzyłem tę postać.

Przed filmem zabrałem się za tę postać dosyć delikatnie. W końcu moją rolą nie było zagrać Najmrodzkiego. Mój bohater to jest postać fikcyjna, choć oczywiście zbudowana na bazie charakterów różnych stróżów prawa z tamtego czasu. Wyszedłem więc z założenia, że skoro gram kogoś, kto ściga bandytę, to szukałem raczej wiedzy, jaka była wtedy milicja, jak pracowała i jak funkcjonowała, oglądałem historyczne nagrania z tamtych czasów, dokumenty czy reportaże – kilka dotyczyło też samego Najmrodzkiego. Analizę tej postaci zostawiłem jednak Dawidowi Ogrodnikowi, który się w naszą postać tytułową wciela.

Warto tu przypomnieć, że Najmrodzki nie był wtedy do końca uznawany za bandytę czy kryminalistę. On był raczej postrzegany jako swoisty Janosik, który walczył z systemem, co – jak dziś już wiemy, miało kluczowy wpływ na jego ułaskawienie przez prezydenta Wałęsę. Pamiętajmy jednak o tym, że "Najmro" nie jest historią Najmrodzkiego jeden do jednego, a raczej mocną interpretacją jego biografii. Na dodatek pokazaną w bardzo nietypowy, komiksowy niekiedy sposób.

Co się musi złożyć na to, żeby film był udany? Zgaduję, że kiedy aktor dostaje scenariusz, nawet dobry, to nigdy nie ma pewności, że na jego bazie powstanie dobry film?

Żeby wyszedł dobry film, wszystko musi zagrać. Dobry scenariusz jest jednak jego podstawą, naprawdę wielką wartością całego filmu, jego początkiem. Historia musi być dobrze opowiedziana i dobrze rozpisana. Do tego kluczowi są dobrze dobrani aktorzy i reżyser, czyli kapitan, który wie, jak to wszystko spiąć, jak nad tą całą produkcją zapanować. Reżyser musi być kapitanem całego okrętu. Potem wszystko zależy już od tego, z jakich materiałów zbuduje ten okręt. Nie ma złotej reguły, która mówi, co ma się wydarzyć, jak i w jakiej kolejności. To, co według mnie jest ważne, to żeby mieć człowieka, który wie, co robi, który jest odważny w tym, co robi na planie, ale przede wszystkim – wierzy w to i ma z tego ogromną przyjemność. Bo bez tego nic ci się nie uda.

Jak zaczęła się twoja miłość do kina? Pamiętasz, kiedy podjąłeś decyzję, że film to jest coś, czym chcesz się zajmować?

To, ciekawe, o co pytasz, ale chyba trudno mi znaleźć jakiś jeden obraz, który z dnia na dzień zmienił moje życie i zaważył na dalszy wyborach. Moi rodzice mieli przez lata hurtownię kaset wideo i magnetofonowych, więc kiedy byliśmy dziećmi filmy siłą rzeczy przewijały się w moim życiu. Pierwsze filmy, w jakiś sposób na mnie wpłynęły czy mnie zafascynowały to były takie produkcie jak "Rambo" czy "Robocop". Wtedy je wprost uwielbiałem!

Część z nich oglądałem po francusku, bo często wyjeżdżaliśmy do wujka, który mieszkał nad Sekwaną. Wtedy też zacząłem obcować z kinem akcji, pierwszymi filmami sci-fi, "Gwiezdnymi wojnami". Nie myślałem wtedy jeszcze o tym, żeby zostać aktorem, ale podobało mi się to, że ci ludzie wcielali się w kogoś innego, przeobrażali się w inne postacie, udawali kogoś - jak dzieci podczas zabawy w wojnę udają, że patyki w lesie są prawdziwymi pistoletami. Później zainspirowany takimi filmami odtwarzałem podobne scenki z kolegami na podwórku. Za broń służyły nam motyki, a za krew – sok w wiśni, które co lato musieliśmy ręcznie drylować. Wyobraź sobie, co musieli myśleć przechodnie, którzy widzieli bandę dzieciaków całych wysmarowanych w soku z wiśni? (śmiech)

Takie to były własne moje "aktorskie początki". Choć myślenie o tym zawodzie na poważnie pojawiało się znacznie później.

Filmem, który na pewno miał na mnie duży wpływ była "Zemsta" Andrzeja Wajdy z rolą Papkina w wykonaniu Romana Polańskiego. Po jego premierze pomyślałem sobie, że chciałbym być aktorem… teatralnym. Szybko zaczęło mi się to marzyć. Myślałem sobie wtedy: ale super byłoby zagrać takiego Papkina w teatrze! Wówczas w ogóle nie myślałem o filmie, który z czasem się o mnie upomniał. Co ciekawe, zaraz przed pandemią udało mi się zagrać Papkina w "Zemście" Teatru Telewizji, choć wcześniej zagrałem samego Polańskiego.

No właśnie, rozmawiając z tobą o kinie nie sposób nie zahaczyć o "Pewnego razu w Hollywood". Jaka jest podstawowa różnica w tym, jak się produkuje filmy u nas i u nich? Wielokrotnie mówiłeś o tamtejszym szacunku do ludzi na planie, niezależnie od tego, czy mowa o wielkiej gwieździe, czy o pani od kanapek. Jak jest z tym u nas? To już się dzieje, a może zacząłeś tego uczyć swoje koleżanki i kolegów z planów filmowych?

Daleko mi jest do tego, by kogoś uczyć czy umoralniać. Owszem rozmawiamy o tym, że wzajemny szacunek na planie to jest podstawa. W Polsce mamy kapitalne ekipy. I ten szacunek faktycznie jest obecny. Jest też coraz więcej, ludzi, którzy kochają film, kino. Niestety, wciąż się zdarza, że mamy za mało dni zdjęciowych albo budżet nie taki, jaki by się nam marzyło, ale kroki w kierunku zmiany pewnych przyzwyczajeń środowiska na lepsze są naprawdę imponujące.

Ja pamiętam siebie jako aktora sprzed wielu lat, kiedy na planach bywało różnie i patrzę na to teraz, kiedy pracuję znacznie częściej i już wiem, że o ten wzajemny szacunek trzeba bardzo dbać. Jeśli my tego nie dopilnujemy, to nikt o to nie zadba. Warto o tym mówić i zwracać uwagę na to, by faktycznie nikomu nie działa się krzywda. Miło jest grać w uprzejmym towarzystwie, to bardzo ułatwia pracę. I oby takich jak najwięcej!

Udało ci się w końcu poznać Romana Polańskiego? Wiem, że prób i podejść był dużo.

Wypatrywałem spotkania w duchu i wierzyłem, że taka sytuacja będzie miała miejsce. Cieszę się, że długo udało mi się to utrzymać w tajemnicy i Tobie pierwszemu to powiem. Wyobraź sobie, że tak - udało mi się w końcu poznać Romana Polańskiego. Spotkałem go u naszego wspólnego przyjaciela w Paryżu, gdzie byliśmy obaj zaproszeni na urodziny. Nie mogę powiedzieć, kiedy się to wydarzyło, ale było to już po premierze "Pewno razu w Hollywood"…

Rozmawialiście o twojej roli w filmie Tarantino? Dostałeś jakiś feedback? Jakąś recenzję swojego występu?

To akurat niech zostanie już tylko między nami. Ustaliliśmy, że nie będziemy o tym mówić publicznie i chciałbym tak to zostawić z szacunku do Pana Romana. Mogę tylko powiedzieć, że wyszedłem z tego cało, więc chyba nie było tak źle. (śmiech) A tak na serio, to zrobił na mnie fenomenalne wrażenie, jest bardzo miłym, serdecznym człowiekiem. Mam nadzieję, że będę miał okazję go jeszcze wielokrotnie spotkać – tak prywatnie, jak i zawodowo.

Co z kolejnymi propozycjami z Hollywood? I przede wszystkim co z filmem "The Soviet Sleep Experiment", z którym zagrałeś główną rolę – rosyjskiego naukowca. Kiedy premiera?

To też była ciekawa historia z tym filmem, bo dostałem propozycję zagrania w nim, kiedy już byłem w Stanach. Żeby wziąć w nim udział, musiałem polecieć z Los Angeles do Minneapolis. Leciałem tam przekonany, że na planie spędzę maksymalnie tydzień, a okazało się, że zaproponowano mi główną rolę i musiałem zostać na dwa miesiące. Pomijam fakt, że była tam wtedy zima i temperatury na grubym minusie, a ja w walizce miałem typowo kalifornijski set: szorty, koszule hawajskie, T-shirty, kąpielówki i klapki.

W "The Soviet Sleep Experiment" (to taka trochę creepy pasta) zagrałem rosyjskiego naukowca. Prowadzi on badania nad jeńcami, którzy nie śpią przez 40 dni. Przerażający koncept sam w sobie, ale też sam film był niezwykłą przygodą i dziękuję losowi, że mi się zdarzyła. Moją żonę i jednocześnie partnerkę w badaniach gra Eva De Dominici. A co z samym filmem? Został nakręcony, zmontowany i pokazany już na kilku festiwalach. Czy jednak trafi do szerokiej widowni? Z racji na czasy, jakie mamy, ciężko powiedzieć. Jest już dystrybutor, który rozwozi film po Stanach. Mam zatem nadzieję, że z czasem trafi też do Polski i do Rosji.

Tomasz Raczek mówi, że jeśli się o czymś marzy, to trzeba o tym głośno mówić. Udowodniła to Salma Hayek, przez kilkanaście lat walcząc o powstanie filmu o Fridzie Kahlo. Jakie jest Twoje największe zawodowe marzenie? Zagrać Szukalskiego, którego twórczością się bardzo interesowałeś? A może Norwida, który był idolem Twoich nastoletnich lat?

To bardzo ładne, co mówisz. Podobną rzecz powiedziała mi zresztą swego czasu pani Ewa Brodzka. Pamiętam jak się spotkaliśmy na jakimś bankiecie, podszedłem do niej i powiedziałem: pani Ewo, ja mam takie marzenie, żeby zgrać w "Czasie honoru". I pani Ewa do mnie wtedy : panie Rafale, bardzo dobrze, że mi pan to mówi, bo przecież muszę wiedzieć, że pan chce, żeby pana obsadzić. Mówię tak, bo czasem to, o czym marzymy, wydaje nam się tak odległe, że boimy się nawet o tym wspominać. A powinniśmy robić zupełnie odwrotnie! Mamy mówić o naszych marzeniach całemu światu. Może się okazać, że ludzie, którzy mogą pomóc nam je spełnić są znacznie bliżej nas niż nam się wydaje.

Co zaś do moich marzeń zawodowych, to wychodzę z założenia, że co dobrego ma do mnie przyjść, to prędzej czy później i tak przyjdzie. Jeśli jest to w planie Boga, Stwórcy, Uniwersum czy jakkolwiek tę siłę stwórczą nazwiesz, to się to na pewno wydarzy. Ja jako osoba wierząca już wielokrotnie tego doświadczyłem i nie wstydzę, czy nie boję się o tym mówić. Choć oczywiście nie byłoby różnych moich przygód bez ciężkiej pracy i starania się o poszczególne role czy zlecenia.

No a co z tą rolą marzeń?

Kogo jeszcze chciałabym zagrać? Na mojej osobistej liście jest dużo postaci historycznych, ale także całkiem sporo fikcyjnych. Uwielbiam filmy sci-fi czy filmy akcji, więc marzy mi się rola jakiegoś agenta specjalnego albo ciemnego charakteru. Ale nie fiksuję się jedynie na tych postaciach, które chcę zagrać. Skupiam się też na reżyserach, z którymi chcę kiedyś pracować, jak np. Martin Scorsese, Christopher Nolan, Ridley Scott, Steven Spielberg czy wspomniany już Roman Polański.

Z drugiej strony zawsze marzy mi się praca z ludźmi, którzy dopiero wchodzą na ten rynek, dopiero zaczynają, którzy mają zupełnie nowe technologie, nowe możliwości, nowe patrzenie na świat filmu, na nasz zawód. Chcę się spełniać jako aktor, ale też chcę jak najwięcej dawać siebie. Chcę być ciągle świeży, ciągle na swoim miejscu, na bieżąco. To wielka szansa na rozwój i duża wartość, która pozwala nam sięgać ciągle po coś nowego, ciekawego, fascynującego. Czasami nawet odkrywczego.

Jakiego kina byś sobie życzył w przyszłości? Ty jako aktor i jako widz?

Jako widzowi marzy mi się kino, które mnie wbija w fotel, a zarazem wyrywa z fotela; gdzie jestem poddawany co chwilę procesowi rozwiązywania kolejnych zagadek. Bardzo lubię kino, które zadaje dużo pytań i takie, które jest przewrotne, błyskotliwe, ale i tajemnicze - takie, w którym nie wszystko jest od razu wiadomo. Nie cieszy mnie oglądanie filmów z wszystkimi kartami wyłożonymi na początku. Nie lubię kina, które widza męczy. Nie lubię się w kinie wiercić w fotelu, nie lubię dłużyzn, nie lubię dialogów powtarzanych po sto razy po tylko, żeby na pewno widz zrozumiał co się do niego mówi.

Lubię kiedy twórcy wierzą w inteligencję widza, kiedy lubią widza, kiedy go kochają. Lubię też, kiedy twórcy robią filmy, które są dla widzów, a nie tylko dla nich. Po postu lubię filmy robione z miłości do kina. Tylko w takich produkcjach chciałbym grać. I tylko takie produkcje chciałbym oglądać, czego niniejszym sobie i Państwu serdecznie życzę.

Podziel się:
Skopiuj link:
uwaga

Niektóre elementy serwisu mogą niepoprawnie wyświetlać się w Twojej wersji przeglądarki. Aby w pełni cieszyć się z użytkowania serwisu zaktualizuj przeglądarkę lub zmień ją na jedną z następujących: Chrome, Mozilla Firefox, Opera, Edge, Safari

zamknij