fot. Archiwum prywatne
Podziel się:
Skopiuj link:

"Ani róż" to wyjątkowa kwiaciarnia babci i wnuczki. "Babcia sprzedawała kilka tysięcy tulipanów jednego dnia"

Wybierając się na spacer po Pradze w Warszawie, nie pomińcie ulicy Szymanowskiego. W cieniu monumentalnych budynków z lat 50. znajdziecie malutki, niepozorny sklepik – pozostałość dawnego pawilonu handlowego. Do miejsca z pewnością doprowadzi was nie tylko kuszący zapach kwiatów, ale też ustawiająca się tu od przeszło kilkudziesięciu lat kolejka. Kiedyś zwykle składająca się z lokalnych mieszkańców, dziś świadcząca o znanej w całej Warszawie reputacji kwiaciarni założonej przez panią Mariannę, babcię obecnej właścicielki Karoliny jeszcze w latach 70.

Święto Kobiet już niedługo – podobno swego czasu w ten dzień w kwiaciarni sprzedawano nawet kilka tysięcy tulipanów? Czy obecnie bukiet goździków lub tulipanów to wciąż najbardziej popularny prezent?

Tradycja, piękna jak myślę, wciąż trwa. Tego dnia babcia potrafiła sprzedać nawet 8 czy 9 tysięcy tulipanów, to zawrotna liczba! Dziś rośnie zainteresowanie bukietami sezonowymi, mieszanymi. Jest większa różnorodność, zresztą, babcia zawsze była zaskoczona tym, jak duży jest teraz wybór kwiatów na rynku. Jednak towarzysząca świętu atmosfera nie zmienia się od lat – klienci są wówczas tacy mili, uroczy! I nawet jeśli całym zespołem padamy ze zmęczenia, obolałe od pracy fizycznej, to i tak chodzimy szeroko uśmiechnięte. Udziela się energia ludzi.

Źródło: Archiwum prywatne

A co święto, to zwyczaje. Początki kwiaciarni "Ani Róż" sięgają jeszcze lat 70-tych ubiegłego wieku. Od tamtego czasu sporo się zmieniło – a może niekoniecznie? Czy babcia Marianna miała jakieś małe tradycje, które zostały z wami do dziś?

Raczej nie takie, które praktykowałabym ja i zespół kwiaciarni (śmiech). Babcia wierzyła, że w święto – na przykład ósmego marca – jak mężczyzna przyszedł jako pierwszy tego dnia zrobić zakupy, to przynosił szczęście. Była o tym przekonana do tego stopnia, że potrafiła wyprosić kobietę chcącą wcześniej kupić kwiaty! Oczywiście, ten przesąd nie przetrwał próby czasu. Co innego babcine rytuały związane z lokalnością. Bardzo lubiła swoich klientów, dbała o relacje z ich całą społecznością. Mieszkała zresztą raptem kilka ulic od kwiaciarni, wszystkich znała. Do sklepu często zaglądali jej sąsiedzi. Nawet dziś przychodzą jej koleżanki, by wraz ze mną powspominać babcię. Wiele z kupujących kwiaty osób podkreśla, jak duży sentyment mają do tego miejsca.

A propos sentymentu i historii – mogłabyś w skrócie opowiedzieć o początkach kwiaciarni? Założenie i prowadzenie z sukcesem kobiecego, lokalnego biznesu jest wyzwaniem także i dziś, a co dopiero w latach 70-tych!

Myślę, że babcina przygoda z kwiatami zaczęła się trochę przez przypadek. Urodziła się na wsi w woj. świętokrzyskim, a sytuacja rodzinna zmusiła ją do tego, by w wieku 16 lat przyjechać do Warszawy, gdzie tak naprawdę nie miała nikogo. Trudno było jej się tu "zahaczyć". Szukała więc zajęcia byle gdzie, byle by tylko dało się coś zarobić. Zaczęła więc pracę w mięsnym…

Źródło: Archiwum prywatne

Zaraz, zaraz – w mięsnym? To raczej nie brzmi zbyt florystycznie.

Tak. Babcia była bardzo przedsiębiorcza – to tam poznała różnych ludzi i złapała kontakty. Potem nawiązała współpracę z MHD, Miejskim Handlem Detalicznym, co umożliwiło jej w 1971 r. wynajem małego straganu, niedaleko Ronda Starzyńskiego. Trwało to jednak tylko cztery sezony, to jest do momentu, kiedy w okolicy otworzyła się kwiaciarnia stacjonarna (obecnie działa w tym miejscu "chińczyk" przyp.red.). Babcia musiała znaleźć inną lokalizację. Wpadła na pomysł, by sprzedawać na Targowej, w okolicy poczty, ale rzeczywistość nie sprostała oczekiwaniom.

Wciąż więc szukała miejsca dla siebie. W 1976 r. nadarzyła się okazja, by wynająć obecny lokal. Nie był na pewno spełnieniem marzeń dla kogoś, kto chciałby założyć kwiaciarnię. Początkowo mieścił się w nim warzywniak, a oszklony budynek nie sprzyjał trzymaniu w nim kwiatów ciętych. Lokalizacja też nie była na miarę babcinych aspiracji – wolałaby być bliżej głównej ulicy. Dzięki jej staraniom udało się przenieść pawilon w okolice Dąbrowszczaków. Jesteśmy tu już od kilkudziesięciu lat.

Wychodzi na to, że babcia była nie tylko, jak wspominałaś, przedsiębiorcza, ale też konsekwentna i zdecydowana w realizowaniu swoich celów. To z pasji do kwiatów i florystyki?

Babcia była bardziej nastawiona na handel i na sprzedaż (przez co pewnie później, kiedy przejęłam kwiaciarnię, trudniej przychodziło jej zrozumienie mojego podejścia). Myślę co prawda, że do kwiatów miała predyspozycje, a do tego kwalifikacje, skończyła kurs państwowy. Jej nadrzędnym celem było jednak utrzymanie rodziny. Nie wiem, na ile i kiedy florystyka stała się jej pasją. Ale z czasem bardzo to pokochała, na działce hodowała kwiaty, miała o nich sporą wiedzę. Wciąż jednak sądzę, że kwiaciarnia była przede wszystkim jej sposobem na utrzymanie i życie.

Źródło: Archiwum prywatne

A prowadzenie lokalnego kobiecego biznesu wciąż, niezależnie od dekady, brzmi jak wyczyn.

Dokładnie. Co prawda to nie jest tak, że babcia miała na utrzymaniu całą rodzinę – dziadek pracował w FSO, co dawało mu w ówczesnych czasach stabilną pozycję. Ale była przecież niezależną kobietą i miała żyłkę do przedsiębiorczości. Dużo poświęciła, by stworzyć to miejsce, choć było jej ciężko. Brakowało towaru, pracowników, możliwości transportu. Tata wspominał, że babcia często poruszała się po mieście autobusami, z siatami zapakowanymi po brzegi kwiatami.

…I pewnie znalazłoby się tu miejsce na kultową anegdotę o maluchu, jak zgaduję?

Tak, tata opowiadał, że samochód dziadków zawsze był wypełniony kwiatami aż po sam sufit – a często pakowano je nawet na dachu!

Jednak w latach 70-tych i 80-tych kwiaciarnia nie mogła być własnością babci – co się zmieniło wraz z przemianą ustrojową?

Obecnie budynek jest nasz, a działkę, na której stoi wynajmujemy od miasta. W 1989 r. MHD wykupiła spółka WSS Społem. Wraz z początkami wolnego handlu babci udało się wykupić kwiaciarnię i przeprowadzić przebudowę, dzięki której budynek wygląda tak, jak obecnie. I choć chciałabym pewnie w przyszłości unowocześnić jego wnętrze, to przyznaję, ze względu naw wspomnienia mam do niego sentyment – nawet do kafelek z lat 90-tych.

Wspomniałaś o swoim tacie – czy on też był zaangażowany w prowadzenie kwiaciarni?

Nie, "Ani Róż" to na wskroś kobieca tradycja. Co prawda tata jest z wykształcenia ogrodnikiem – ale nigdy bezpośrednio w kwiaciarni nie pracował, nie sprzedawał i nie plótł bukietów, bo tego nie potrafi. Ale wyśmienicie zna się na kwiatach, pomaga mi, hoduje w sezonie różne specyficzne odmiany. Jest też ogromnym wsparciem – po tym, jak urodziła się moja córka, przejął robienie zakupów i jeździł na giełdę, bo ja nie mogłam się wówczas tym zająć. Bez niego nie dałabym sobie rady.

Skoro kobieca tradycja florystyczna została już w waszej rodzinie rozpoczęta to kto wie, może córeczka pójdzie w twoje ślady?

Na razie na pytanie "kim chcesz zostać w przyszłości" odpowiada, że kwiaciarką. Ale nie pielęgnuję w niej chęci pracowania w tym zawodzie, bo ma to swoje plusy i minusy. Widzę jednak, że lubi kwiaty; ma 4,5 roku i już potrafi ułożyć bukiet! Często bawimy się tak, że przynoszę jej jakieś gorszej jakości kwiaty do domu. "Hela, wijemy bukiet" – mówię, i zaczynamy ćwiczyć. Zna też już niektóre rodzaje kwiatów. Zdarzyło nam się również prowadzić w przedszkolu zajęcia florystyczne.

Źródło: Archiwum prywatne

Wspomniałaś, że babcia miała trudny charakter – kiedy przejmowałaś kwiaciarnię, czy spotkałaś się z jej krytyką? A może aprobatą na wprowadzane zmiany?

To, czy uda mi się wprowadzić moją wizję na kwiaciarnię było stresujące. Nie tylko ze względu na autorytet babci – Praga Północ to starsza tradycja, z dużym przywiązaniem do swojej lokalności. A ja chciałam wprowadzić powiew świeżości. Moim marzeniem było zmienić styl florystyki w Polsce.

To znaczy?

Wszystko zaczęło się od pewnej poznańskiej kwiaciarni, Kwiaty i Miut. To oni wprowadzili pierwszy powiew świeżości do florystyki w Polsce. Kiedy rozpoczynali swoją działalność, pracowałam jeszcze w redakcji pewnego magazynu poświęconego rynkowym trendom. Zrozumiałam wtedy, że też chciałabym prowadzić kwiaciarnię. Jednak wówczas jeszcze brakowało mi odwagi i sytuacja życiowa na to nie pozwalała.

Ale jak ta nowatorskość mogła się sprawdzić w przypadku kwiaciarni o tak długoletniej tradycji? I do tego tak zakorzenionej w swojej lokalności?

To właśnie bardzo mnie stresowało, kiedy przejmowałam kwiaciarnię. Nie wiedziałam, czy udałoby mi się z sukcesem zrealizować swoją wizję. Praga Północ to jednak starsza dzielnica, mieszka tam sporo osób w podeszłym wieku. Od kilku lat ta demografia powoli się zmienia, ale gdy zaczynałam tam pracę, to tak właśnie było. Do kwiaciarni przychodziły głównie starsze panie po skromne bukieciki do 50 zł. Budżety, a zatem i możliwości były mocno ograniczone. A ja czułam, że chciałabym równocześnie pozostać w strefie lokalności, jak i otworzyć się na nowe.

A babcia jak zareagowała na te zmiany?

Nie do końca potrafiła zrozumieć moje podejście, bo dla mnie kwiaciarnia to nie handel. Nie chcę tylko sprzedawać kwiatów. Dla mnie tworzenie bukietów to coś więcej, to sztuka, lubię też poznawać historie klientów. O, na przykład ostatnio odwiedził mnie starszy pan, miał na oko 70-80 lat, który przyszedł po bukiecik dla żony – poślubionej raptem dwa tygodnie temu. Jaki on był szczęśliwy!

Co do babci – myślę więc, że to, jak zmienił się styl kwiaciarni było dla niej sporym szokiem. Kiedy ją przejmowałam, babcia przychodziła do mnie, chciała mnie uczyć kręcenia wstążeczek w starym stylu, przekazywać podejście, które dla mnie było nieco inną szkołą. A ja chciałam robić rzeczy po swojemu.Tak czy inaczej, mimo różnic babcia zawsze podkreślała, że podoba jej się to, co robię. Często odwiedzała kwiaciarnię, lubiła przychodzić tutaj, żeby po prostu sobie z nami posiedzieć, wśród kwiatów i popatrzeć, jak to się teraz odbywa.

Wychodzi na to, że w prowadzeniu kwiaciarni równie ważni co kwiaty są ludzie.

Tak! I ich emocje. Tak opisałabym specyfikę tej pracy – to dostosowywanie się do wrażliwości innych osób. Za pomocą kwiatów można wiele wyrazić, przekazują emocje. Są obrazem naszego stanu ducha. Prosty przykład – kiedy byłam w ciąży i wiedziałam, że urodzę córeczkę, dostałam ogromnej ochoty na róż, aż kupowałam tylko kwiaty w takim odcieniu, piwonie chociażby. Zresztą, to przekonanie o emocjonalnym ładunku kryjącym się w kwiatach dało nam pomysł na nową sesję zdjęciową. Chcemy skomponować bukiety zainspirowane życiem i stylem różnych słynnych kobiet. Bo jak na przykład mógłby wyglądać bukiet dla Fridy Khalo? Albo dla Skłodowskiej?

Podziel się:
Skopiuj link:
uwaga

Niektóre elementy serwisu mogą niepoprawnie wyświetlać się w Twojej wersji przeglądarki. Aby w pełni cieszyć się z użytkowania serwisu zaktualizuj przeglądarkę lub zmień ją na jedną z następujących: Chrome, Mozilla Firefox, Opera, Edge, Safari

zamknij