fot. Alex Woronowska / MAD Illustrators
Podziel się:
Skopiuj link:

Wciąż słyszę: "Janda? Ona da sobie radę"

Niekwestionowana ikona polskiej kultury, artystka i business woman, która sprawnie łączy pracę aktorki z zarządzaniem dwiema warszawskimi scenami. W wywiadzie dla So Magazynu Krystyna Janda wspomina początki Teatru Polonia i Och-Teatru, opowiada o największych trudnościach związanych z działalnością swojej fundacji i wyjaśnia, dlaczego w kierowanie instytucjami kultury to idealna rola dla kobiet.

Agnieszka Adamska: Powiedziała pani jakiś czas temu, że sztuka bez ryzyka i eksperymentów się nie rozwija. Decyzja o założeniu prywatnej sceny w 2005 r. była z pewnością ogromnym ryzykiem. Co skłoniło panią do podjęcia tak odważnej decyzji?

Och, odpowiadałam na to pytanie wielokrotnie i za każdym razem co innego było powodem tych słów – najpierw złość na sposób funkcjonowania teatrów państwowych, nieumiejętność znalezienia się w zhierarchizowanym zespole i niesprawiedliwość a wreszcie chęć większej wolności. Generalnie bunt. Ryzyko było naprawdę duże, poświęciliśmy z mężem rodzinne oszczędności, sprzedaliśmy warszawski dom, kupiliśmy zrujnowane kino Polonia itd. Mąż dla budowy fundacji i teatru odmawiał robienia filmów za granicą. Koszty emocjonalne były największe. Przez rok sypiałam z brudną wilgotną szmatą w gardle – tak to czułam. Niemniej moja rodzina mi zaufała i rzuciła się w tę przygodę ze mną. W rezultacie się udało.

Krystyna Janda w swoim domu w Milanówku.

Krystyna Janda w swoim domu w Milanówku.

Źródło: East News

Od momentu, gdy powstał Teatr Polonia, minęło już 15 lat. Z kolei pani młodsze "dziecko", scena Och-Teatru, obchodzi w tym roku 10 urodziny. Jak wspomina pani początki działalności obu teatrów?

Mogłabym o tym napisać książkę. Były momenty tak traumatyczne i przykre, że ciężko mi do tego wracać. Ale dziś, kiedy wspominamy w fundacji ten czas – a obok mnie są jeszcze ludzie, którzy pamiętają początki – ryczymy ze śmiechu. Było, minęło. Ale były to niewątpliwie najgorętsze lata w moim życiu i w życiu całej naszej rodziny. Ta fundacja, te teatry, to do dziś treść naszego życia – "udręka i ekstaza". Duma i radość.

Krystyna Janda podczas próby do spektaklu BÓG w 2008 roku.

Krystyna Janda podczas próby do spektaklu BÓG w 2008 roku.

Źródło: East News

Będąc prezesem fundacji, planując działalność artystyczną obu teatrów, grając i sprawując jednocześnie funkcję szefa literackiego, łączy pani rolę artystki z rolą business woman. Jak udaje się pani godzić ze sobą obie te płaszczyzny?

Nawet się nad tym nie zastanawiam. Bardzo często jestem zapraszana przez poważne firmy na wykłady, panele, zjazdy, aby opowiedzieć tę historię i podzielić się refleksjami na temat zarządzania, także ryzyka kierowania tak poważnymi, prężnie działającymi instytucjami kultury. Przyjmuję zaproszenia bez specjalnego planu, co będę mówić, ale pytania z sali uświadamiają mi, że najtrudniejsze aspekty i sprawy pokonałam lotem beztroskiego ptaka, a na tych najprostszych, banalnych zjadłam zęby. Myślę, że najważniejsza jest praca, entuzjazm – na szczęście nie malejący – kompetencje dotyczące tematu głównego, czyli teatru i oczywiście mój dorobek artystyczny, doświadczenie, gust, przyjaźń z wieloma ludźmi ze środowiska, a przede wszystkim nawyk szacunku do publiczności i do nas samych, do tego co robimy.

Źródło: East News

Przestrzeń polskiej kultury od lat jest zdominowana przez mężczyzn. Jest pani jedną z nielicznych kobiet stojących na czele instytucji działających w obrębie sztuki. Z czego wynika ta dyskryminacja?

Ma pani takie wrażenie? Jakoś nigdy na to nie patrzyłam z tej strony. Moimi wzorami i przyjaciółkami są kobiety także wysoko funkcjonujące w sztuce, dyrektorki teatrów, reżyserki, aktorki, menedżerki kultury i producentki. Znam ich sporo. Nie oglądają się na mężczyzn. Przyjaźnimy się i konsultujemy w wielu sprawach i nie czujemy dyskryminacji. Ja sama na początku, kiedy zakładałam fundację i teatry, byłam lekceważona przez środowisko, część decydentów, urzędników, trochę traktowana jak wariatka i megalomanka. Dziś głównie czuję niesprawiedliwość w sferze dofinansowań. Wciąż słyszę, że i radni Warszawy, środowisko i decydenci mówią – "Janda? Ona da sobie radę". No, bardzo dziękuję, ale to mnie oburza. Czyli promowane i dofinansowywane jest nieudacznictwo, lenistwo i brak koncepcji?

Sposób zarządzania kulturą przez kobiety różni się od podejścia mężczyzn?

Chyba jest więcej emocji, przyjaźni, względów ludzkich. Histerii nie zauważyłam, wręcz przeciwnie. Jest chyba trochę zbyt mało solidarności kobiecej wśród kobiet na stanowiskach decydenckich. Brakuje kogoś, do kogo można by się było odwołać.

Krystyna Janda w teatralnej garderobie w 1997 r.

Krystyna Janda w teatralnej garderobie w 1997 r.

Źródło: East News

Czy sądzi pani, że rzeczywistość w polskiej kulturze zmieniłaby się znacząco, gdyby w fotelu ministra kultury zasiadła kobieta?
Ministrami już były kobiety. Wielokrotnie. Były bardzo dobre na tym stanowisku. Choćby panie Cywińska czy Omilanowska. Z nimi nie było ani żartów – w pozytywnym sensie – ani układów. Mnie najbardziej pomogli jednak mężczyźni – ministrowie Dąbrowski i Zdrojewski. Przede wszystkim dlatego, że trafiłam u początków fundacji na ich kadencje oraz dlatego, że byłam prekursorką, cenili mnie też jako twórczynię.

Udaje się pani realizować plany repertuarowe bez pomocy ze strony państwa. Tym samym udowadnia pani, że sztuka może funkcjonować niezależnie od polityki.

Sztuka nie może funkcjonować bez pomocy państwa. To sobie od razu powiedzmy. Ja i nasze teatry nie jesteśmy przykładem na nic – jak to często mówię. Dzięki morderczej pracy i pomocy wielu artystów – przyjaciół udało nam się zdobyć zaufanie publiczności. To publiczność nas utrzymuje, spodziewa się w zamian dobrego teatru, ról, ważnych tematów, rozrywki, zastanowienia i wzruszeń. I dostaje to, dbam o to. Ale warunki konieczne, aby to się zamykało finansowało w ramach biletów, są naprawdę trudne. Wymaga to wyrzeczeń artystycznych, rezygnacji z wielu pozycji repertuarowych, spektakli wieloobsadowych, ekwilibrystyki. Potrzebuję niezwykle sprawnego aparatu administracyjno-sprzedażowo-reklamowo-księgowego itd. No i musimy grać, grać i grać. Nieustannie planować nowe premiery. Dziesięć rocznie. Gramy 900 razy w roku. To obłęd.

Krystyna Janda w spektaklu BOSKA w 2007 r.

Krystyna Janda w spektaklu BOSKA w 2007 r.

Źródło: East News

W polskiej kulturze sceny prywatne muszą wiecznie zabiegać o byt i bezpieczeństwo Z czego wynika ta dyskryminacja względem publicznych scen?

My jesteśmy fundacją. Podkreślam to niestrudzenie i stale – nie jesteśmy prywatnym teatrem. Zyski zostają w fundacji, ja ich nie zabieram! A dlaczego musimy zabiegać? Bo nie ma szacunku i wiary w ludzką pracę, uczciwość i bezinteresowność, ideowość, misję z potrzeby i z uczucia do sztuki i ludzi. Nasze sprawozdania finansowe, kontrole, audyty, są tego wyrazem. No i brak dotacji przyznawanych nie tylko przez władze, ale i przez środowisko w komisjach. Straszne. Jeśli dostaliśmy kiedykolwiek pieniądze, to z odwołania, mimo że nasze wnioski są wysoko oceniane, a realizacja zawsze podziwiana.

Tylko w tym sezonie premiery na pani scenach realizują: Agnieszka Glińska, Anna Sroka-Hryń, Andrzej Domalik, Andrzej Saramonowicz, Mikołaj Grabowski i Jan Englert. W obsadzie tegorocznych nowości występują sami najwięksi artyści.

Myślę, że ściąga ich tu nasz entuzjazm, warunki realizacji, ilość grania spektakli po premierze, atmosfera itd. Bo nie stawki, na wysokie naprawdę nas nie stać. Rekompensujemy to ilością grania. Kochamy się. Przyjaźnimy. Dla nas i teatr i praca są po prostu radością, a nie udręką, jak to jest w wielu innych teatrach. Sama wiem to doskonale, od tego uciekłam.

Krystyna Janda w spektaklu BIAŁA BLUZKA w 2010 r.

Krystyna Janda w spektaklu BIAŁA BLUZKA w 2010 r.

Źródło: East News

W tym sezonie na scenie Och-Teatru zobaczymy dwa spektakle w pani reżyserii. Premiera "Lily" już za nami, a z kolei "Wspólnota mieszkaniowa" pojawi się w repertuarze w czerwcu, zamykając tym samym sezon artystyczny. Lepiej czuje się pani w roli reżysera czy aktorki?

Aktorki. Ale często reżyseruję, bo mam dokładną wizję i powód, dla którego realizujemy jakiś tekst. Poza tym jestem sprawna i jako aktorka, i jako reżyser. To trochę żartem, ale rzeczywiście kiedy ja reżyseruję, fundacja lekko oddycha, nie ma niespodzianek, ale też bez przesady, znam wartość i doceniam kolegów, który u nas tworzą i jestem im za to wdzięczna.

Jest pani mistrzynią monodramów. "Shirley Valentine", "Biała bluzka", "Ucho, gardło, nóż", "Danuta W" – to tylko kilka z licznych spektakli tego gatunku, którymi porwała pani publiczność. Czym jest dla aktora monodram?

Salą treningową. Odpowiedzialnością. Wolnością. Spotkaniem z publicznością sam na sam. Rozpoznaniem także własnej aktualności, środków wyrazu i nazwiska, języka porozumiewania się z publicznością i sprawdzaniem myślenia o teatrze.

Sceny Polonii i Och-u znacznie różnią się pod względem repertuaru. Scena przy Marszałkowskiej od dawna kojarzona jest z poważniejszymi propozycjami, a Och-Teatr to miejsce, gdzie widz znajdzie sztuki lekkie i przyjemne – komedie, farsy, a ostatnio także musicale. Planuje pani utrzymać ten podział programowy?

Nie zawsze tak było. W Och-Teatrze zaczynaliśmy "Wassą Żeleznową", i to tu powstała "Maria Callas" czy "Biała bluzka". Jesienią zresztą planujemy kolejny tekst niezbyt zabawny – "Aleja zasłużonych" Jarosława Mikołajewskiego. Ale generalnie tak, podział jest dobry i odzwierciedla zapotrzebowanie.

Jako prezes Fundacji Krystyny Jandy Na Rzecz Kultury, dyrektor artystyczna obu scen, a także reżyserka i aktorka jest pani jedną z najbardziej aktywnych artystek w Polsce. Znajduje pani czas na to, żeby oglądać występy swoich kolegów i koleżanek po fachu?

Rzadko. U nas oglądam wszystko wielokrotnie, na każdym etapie, z konieczności. Do innych teatrów chodzę rzadko, no bo kiedy?

Krystyna Janda - 2000 r.

Krystyna Janda - 2000 r.

Źródło: East News

Co roku w sezonie letnim na Placu Konstytucji i na Grójeckiej widzowie mogą zobaczyć spektakle grane "pod chmurką". Ma pani poczucie, że dzięki tej inicjatywie teatr stał się jeszcze bliższy widzowi?
Oczywiście. Każdego roku ogląda nasze spektakle około 15 tys. widzów, za darmo, jest to teatr literacki, wielogatunkowy. Mamy 10 tytułów wyprodukowanych specjalnie z myślą o ulicy. W tym roku po raz pierwszy nie dostaliśmy pieniędzy na tę teatralną akcję letnią. Moje zdumienie nie ma granic. To najtaniej skalkulowane spektakle w Polsce, długotrwałe wydarzenie artystyczne dla miasta, 60-80 spektakli latem, zależnie od tego, ile dostajemy pieniędzy, dzielimy je na ilość spektakli. Wspaniali aktorzy, inscenizacje, których nie powstydziłby się nikt, tematy społeczne, trudne – sieroctwo europejskie, starość, odrzucenie, bezrobocie, wychowanie – cztery tytuły dla dzieci (klasyka), jeden dla młodzieży. Nie rozumiem myślenia decydentów. Niszczymy w deszczu i na wietrze sprzęt, za co nikt nam nie zwraca, dokładamy do tego. Nic. Już tylko przeklinam.

Połowa sezonu artystycznego za nami. Planuje pani już propozycje repertuarowe na jesień?

Jesienią planujemy: "Aleję zasłużonych" Jarosława Mikołajewskiego, "Big Bang" Andrzeja Kondratiuka w reżyserii Piotra Ratajczaka, "Dziewczynę z pociągu" w reżyserii Cezarego Żaka i "Męża i żonę" Aleksandra Fredry w reżyserii Adama Sajnuka. Wszystko jeszcze dopinamy, ale te tytuły są prawie pewne.

Wśród propozycji tego sezonu są farsy, spektakle muzyczne, jak i mroczne dramaty. Chce pani, żeby sceny Polonii i Och-u były teatrami każdej publiczności?

Tego chcę od początku. To moja praca i cel od chwili powstania fundacji.

Podziel się:
Skopiuj link:
uwaga

Niektóre elementy serwisu mogą niepoprawnie wyświetlać się w Twojej wersji przeglądarki. Aby w pełni cieszyć się z użytkowania serwisu zaktualizuj przeglądarkę lub zmień ją na jedną z następujących: Chrome, Mozilla Firefox, Opera, Edge, Safari

zamknij