fot. Getty Images
Podziel się:
Skopiuj link:

Saint-Tropez, Capri czy Ibiza? To tam spędzała wakacje śmietanka kulturalna

W latach 60. i 70. gwiazdy kina i muzyki, europejską arystokrację i miłośników legendarnego la dolce vita można było spotkać najczęściej w Saint-Tropez, na Capri i Ibizie. Dlaczego właśnie tam? Prawdopodobnie dlatego, że tam życie było o wiele słodsze…

Życie szczególnie słodki ma smak, gdy dojrzewają arbuzy, z drzew zwisają przejrzałe cytryny, słońce muska brązem nagie ciała wylegujące się na plaży, a te już opalone, w barach nieopodal, orzeźwia słonawy wiatr. Nie każde miejsce oferuje takie przyjemności, za to w Europie mamy do nich nadzwyczajne szczęście. Dzisiaj każde z nich jest na wyciągnięcie ręki (a w obecnej rzeczywistości samochodowy "eurotrip" to pomysł idealny), ale kilkadziesiąt lat temu, w latach 60. czy 70., wciąż broniły swojej dostępności. Nie było to arcytrudne, bo wtedy podróżowali ci, których stać było na samolot (pół wieku temu ceny biletów były wyjątkowo wysokie), najczęściej z podobnych środowisk kutluralno-showbiznesowo-artystokratycznych i najczęściej do konkretnych destynacji. Tę grupę nazywano "jetsets", a ich dominacja skończyła się wraz końcem lat 70., gdy podróże stawały się coraz popularniejsze również wśród mniej zamożnych, którzy udali się w te wymarzone miejsca – dotychczasowo zarezerwowane dla zupełnie kogoś innego.

Co sprawiło, że to właśnie do Saint-Tropez, na Wybrzeże Amalfitańskie czy na Ibizę ciągnęli wtedy wszyscy? Poczucie ekskluzywności, zachwycające okoliczności przyrody, niezdominowane obłokami słońce, lokalne bary z krótką kartą opartą na świeżych, regionalnych produktach, hotele w stylu boho i ludzie – piękni. Równie piękni jak ci, którzy chcieli z nimi przebywać. Czy jest w ogóle ktoś, kto nie chciałby spędzić czasu z Brigitte Bardot? Ci, którzy chcieli, mogli na nią wpaść w Saint-Tropez.

Douliou Douliou Saint-Tropez

"Douliou douliou douliou Saint-Tropez…", śpiewała Geneviève Grad w piosence promującej film "Żandarm z Saint-Tropez", z wyśmienitą główną rolą Louis’a de Funès’a. Obraz przyczynił się do popularności miasteczka nie tylko we Francji, ale w całej Europie, jednak nie zapoczątkował szturmu największych gwiazd na tę rybacką perłę Lazurowego Wybrzeża.

Wszystko wydarzyło się niemal dekadę wcześniej, gdy modny, młody reżyser Roger Vadim zdecydował się zrealizować film ze swoją żoną, Brigitte Bardot, która miała w nim zagrać główną rolę. "I Bóg stworzył kobietę" okrzyknięto kultowym niemal natychmiast po premierze, a emocje wzbudzał skrajne. Tłem dla wydarzeń filmu było Saint-Tropez, w którym natychmiast i na zawsze już zadurzyła się Bardot.

Nawet gdy para już nie była razem, Vadim przyjeżdżał tu ze swoimi kolejnymi żonami i partnerkami: Annette Stroyberg, Catherine Deneuve, Jane Fondą czy Catherine Schneider, a fotografował ich słynny włoski fotograf Willy Rizzo. Bardot natomiast postanowiła tam zamieszkać. I wyśmienicie się bawić, m.in. z Alainem Delonem czy Serge’em Gainsbourgiem (ten bywał w Saint-Tropez również z Jane Birkin i dziećmi). Wkrótce kupiła posiadłość La Madrague, a mieszkańcy Saint-Tropez od tego czasu starają się ją chronić przed wścibskimi turystami i paparazzi. Dobrzy sąsiedzi. W końcu rybacy i ich potomkowie, znani są z dyskrecji.

Źródło: Getty Images

W latach 60. i 70. tłumnie gromadzili się tam intelektualiści, pisarze, artyści. Na plaże nie ciągnęli po to, by się po prostu opalać, nie o relaks wtedy chodziło, ale o wymagająco intelektualnie doprawione rozmowy, pyszne jedzenie serwowane przez kucharki gotujące lokalne potrawy od dziesiątek lat i picie… No i trzeba było wyglądać, żeby do tych stolików się dosiąść. A wieczorami, by dostać się na jedno ze słynnych Białych Przyjęć w stylu psychodelicznym, organizowanych przez Eddie’ego Barclay’a, producenta Dalidy, Jacques’a Brela czy Charles’a Aznavoura. Międzynarodowe towarzystwo reprezentowali Natalie Wood, Audrey Hepburn, Maria Callas, a nawet Charlotte Rampling, która bywała tu z Jeanem Michele’em Jarre’em. No i Mick Jagger oczywiście…

Frontman Rolling Stonesów postanowił, że Saint-Tropez to właśnie to miejsce, w którym weźmie (pierwszy) ślub. Wybranką okazała się Bianca Pérez-Mora Macías, która wcześniej spotykała się ze znajomym Jaggera, aktorem Michaelem Caine’em. Po latach, w jednym z wywiadów powiedziała: "moje małżeństwo skończyło się tego samego dnia, gdy wyszłam za mąż". Trzeba przyznać, że 13 maja 1971 był wyjątkowo nerwowym dniem z kilku powodów: wszystko było organizowane na ostatnią chwilę, aby goniące za sensacją media nie dowiedziały się o uroczystości. Niecałe 48 godzin przed ślubem, zaskoczono nim gości. Całą listę Jagger podał asystentom przez telefon. Część była już we Francji, innych trzeba było przetransportować z Anglii. Te wszystkie triki nie pomogły – Mick wpadł w szał, gdy okazało się, że przed urzędem miasta czekało na młodą parę nie czterech, ale stu czterech fotografów (aparat jednego z nich rozbił wściekły Keith Richards ubrany w… mundur SS) i tłum gapiów. W tym fanów, ale zakrzyczanych przez agresywnych aferzystów wyzywających muzyka i jego narzeczoną (a za chwilę już żonę), kopiących w ich samochód. Burmistrz nie zamierzał zrobić z tym nic. To pierwszy powód. Kolejny to kwestia intercyzy. Jagger ponownie wpadł w szał, gdy Bianca odmówiła jej podpisania. To naprawdę cud, że do ślubu doszło.

Świadkami młodej pary był wspomniany już Roger Vadim i Nathalie Delon. Z urzędu wszyscy przenieśli się do XVII-wiecznej kaplicy świętej Anny, a potem już na przyjęcie do Café des Arts. Te dwa miejsca turyści mogą odwiedzać również dzisiaj. Goście, wśród których znaleźli się lordowie i ladies, księżniczki i książęta, projektanci, muzycy – choćby Paul McCartney i Ringo Starr z żonami i dziećmi, producenci czy fryzjerzy, mieli zobaczyć występ Jaggera i Richardsa, ale ten drugi dość wcześnie oddał się w objęcia Morfeusza, całkowicie nieświadomie. Gdy na scenę wszedł Jagger, Bianca podobno opuściła imprezę… Ale jeszcze wcześniej wyszli rodzice Micka, przez kilka godzin szukający ustronnego miejsca, w którym młodej parze mogliby wręczyć prezent. Nie udało się, a rozgoryczona pani Jagger powiedziała reporterowi tak: "mam nadzieję, że mój drugi syn nie zostanie gwiazdorem". To wszystko działo się w Saint-Tropez.

W stylu Capri

Podobno za każdym razem kazała sobie uszyć kilka par spodni typu capri, bo nie lubiła nosić ze sobą walizek. Jackie Kennedy Onassis kochała Capri, podobnie jak całe Wybrzeże Amalfitańskie, które zwiedziła wzdłuż i wszerz w latach 60., zaraz po wyjściu za mąż za greckiego magnata, Aristotelesa Onassisa. Para wiele ciepłych miesięcy spędzała na jachcie Agneta, a Jackie z przyjemnością schodziła na brzeg, żeby zrobić zakupy, albo spacerować z dziećmi. Na Capri, oprócz spodni, kupowała jeszcze jeden element garderoby: buty. Słynne buty od Amadeo Canfory, które stały się hitem wśród socjety i turystów. I nadal hitem pozostają.

Źródło: Getty Images

Wybrzeże pachnie cytrynami, odbija się w turkusie wody, a wieczorami w powietrzu unosi się woń limoncello. Do życia podchodzi się tu prawdziwie po włosku – la dolce vita ponad wszystko. Życie ma być słodkie. Gwałtowne i piękne. Nic więc dziwnego, że w latach 50., 60. i 70. tętniło życiem włoskiej socjety zachwycającej urodą i modą, którą z takim pietyzmem i zapałem na zdjęciach zachował Slim Aarons. Jak sam mówił, jego zadaniem było dokumentowanie "atrakcyjnych ludzi w atrakcyjnych miejscach". Gdzie więc, jeśli nie tu? W miejscu, w którym arystokracja łączyła się z artystami? Bywał tu przecież wcześniej John Steinbeck, James Dean, a potem Frank Sinatra, Grace Kelly i włoska duma narodowa – Sophia Loren, spędzająca sporą część roku właśnie w tym rejonie i wracająca, gdy tylko nadarzała się okazja.

Capri to też miejsce, w którym Jean-Luc Goddard realizował swój film "Pogarda" na podstawie powieści Alberto Moravii o tym samym tytule. Główną rolę grała w nim Brigitte Bardot, która jednak dla Capri miłości do Saint-Tropez nie porzuciła. Jednak to właśnie tu, we Włoszech, można było zrozumieć czym jest prawdziwy glamour. Opalone, wysportowane ciała, pastelowe kolory, biel zawsze w towarzystwie żółci, różu i błękitu. Elegancja w każdym calu. Bo słodkie życie jest życiem pięknym. A to zobowiązuje.

Wąskie uliczki nie zmieniły się od tego czasu. Klify tak samo nurzają swe dolne partie w słonych wodach Morza Tyrreńskiego. W kawiarniach wciąż popijają espresso piękni ludzie. Choć nie ci sami. Zainteresowanie turystów Capri i całym Wybrzeżem Amalfitańskim zaczęło się między dekadami lat 60. a 80. i trwa nieprzerwanie do dziś. A może to uzależnienie od tego włoskiego smaku życia? Narkotycznego "dolce", które tak ciężko porzucić?

Ibiza: wyspa hipisów

Tłumy zalanych w trupa miłośników ostrych imprez i muzyki elektronicznej. Taki obraz Ibizy maluje się zaraz po tym, gdy znajomi informują nas o swoich planach wakacyjnych na hiszpańskiej wyspie. I choć jej najnowsza historia nieodłącznie związana jest z muzycznym tłem, zaczęło się od muzyki rockowej, którą na Ibizę przywieźli hipisi.

W porcie, przy głównym deptaku stoi pomnik hipisa. Właściwie hipisa i jego hipisowskiej córeczki. Rzeźba powstała w pracowni Ció Abellí, która dłutem starała się nadać jej wygląd mężczyzny i dziewczynki ze zdjęcia katalońskiego fotografa Toniego Riery. Mniejsza z tym, że powstało w Amsterdamie. To nawet lepiej, bo Ibiza łączyła przecież ludzi z różnych zakątków świata, szukających spokoju, powrotu do natury, wiejskiego stylu życia i łączących się w nonkonformistycznych bolączkach tak bardzo nierozumianych przez pokolenie rodziców, którzy w powojennej rzeczywistości czcić potrafili tylko konsumpcjonizm. I trudno się im dziwić.

Źródło: Getty Images

A że Ibiza była odizolowana od Hiszpanii od krwawej wojny domowej, z tym większą przyjemnością witano na niej długowłosych obcych, którzy lokalsów pozdrawiali przyjemnym "pokój i miłość" – peace and love. Dla jednych wyspa była domem, dla innych przystankiem w wielkiej podróży do Indii (bo jak mówili bitnicy, w drodze podróż jest tak samo ważna, jak ważny jest jej cel), dla jeszcze kolejnych ucieczką przed wojną w Wietnamie. Hiszpanie uciekali za to przed dyktaturą Franco. Dołączała do nich zafascynowana tą wolnością i otwartością kontynentalna burżuazja i część arystokracji. Po to, żeby przeżyć plażowe tańce czczące pełnię księżyca.

Hipisi musieli się jakoś na tej wyspie marzeń w latach 60. urządzić. A ta oferowała im wszystko, czego potrzebowali. Łącznie z domkami w głębi wyspy, choć bez elektryczności. Ale czy nie o to właśnie hipisom chodziło? Mogli żyć według wyśnionych zasad, według własnych marzeń. Utrzymywali się z uszytych i zrobionych przez siebie rzeczy, które sprzedawali na targu Las Dalias (słynnym do dziś i do dziś pełnym turystów!). Być może zarabiali skromnie, ale robili na siebie. Nie na szefów. Wieczorami grali, a widownię ich koncertów stanowili od czasu do czasu członkowie Led Zeppelin, Pink Floyd, The Rolling Stones, Bob Marley, Nico czy Bob Geldof. Gwiazdy kochały tę Ibizę, czuły się tu anonimowo. I doświadczali wielu przygód, jak ta z 1977 roku, gdy Eric Clapton z przyjacielem George’em Harrisonem płynąc łodzią na wyspę, niemal stracili życie przez wrak statku…

W szczycie przewijało się tu około 100 tysięcy hipisów rocznie. Dziś tych prawdziwych hipisów już nie ma. A jeśli są to wyjątki, jak Mora Schröder, która na białej wyspie pojawiła się w latach 60. i mieszka tam do dziś. W ubraniach, które szyła, chodziła sama Brigitte Bardot. Dziś lubi zaglądać do niej Lenny Kravitz. To w latach 60. nowi mieszkańcy Ibizy zakładali komuny, a miejsca takie, jak Benirràs, Sa Pedrera czy Punta Galera stały się świątyniami kontrkultury. Gdy jadali w barach Art’s, Sandy’s czy The Black Cat, serwowano im specjalne danie zwane dość zabawnie, aczkolwiek wybitnie opisowo "minimalnym dziennym zapotrzebowaniem". Kosztowało drobne pesety. Ibizyjczycy szanowali nowych sąsiadów. A oni odnaleźli tu swój raj, utaplani w mistycyzmie, do którego wrota otwierały im LSD i marihuana.

Źródło: Getty Images

Ibiza sprzed 50. lat to zupełnie inna wyspa od tej, którą znamy dziś. Warto jednak poszukać w niej niedawnych historii i wydarzeń, bo wspomnienia o nich są wciąż żywe. A może ruszyć przez nią hipisowskim szlakiem?

Wakacyjna Europa dziś

Każde z tych miejsc, które święciło triumfy pół wieku temu, nie straciło swojego czaru do dziś. Być może nie spotkamy już wiecznie młodych gwiazd z ekranu i zachowanych muzycznych pocztówek, warto za to stworzyć tam na miejscu własne historie.

Robi tak m.in. Jonathan Anderson, dyrektor artystyczny domu mody Loewe, który ożywił kultową hipisowską markę Paula’s pod szyldem Loewe Paula’s Ibiza. Armin Heinemann, niemiecki architekt, który uciekł na Ibizę z dwójką dzieci w 1972 roku przed pełnym przemocy małżeństwem, wszedł w posiadanie Paula’s w przedziwny sposób. Jak przyznał w jednym z wywiadów, poszedł oglądać wieczorem lokal i został w nim zamknięty aż do momentu, gdy nie zdecyduje się na jego kupno. Choć w planach miał architekturę, przystał na nowe wyzwanie i zajął się modą. Zaczynał od kilku rzeczy (dosłownie!), na więcej nie było go stać. Ale z każdym sprzedanym rzutem, mógł kupić więcej materiałów, najczęściej w kwiaty i najczęściej przeznaczonych na zasłony. Sprawdziło się, bo w Paula’s zaczęli bywać wszyscy, zachwalając projekty luźnych sylwetek, z głębokimi dekoltami w kształcie litery V i poszerzanymi rękawami w stylu boho. Stylowi poddawali się nawet ułożeni na co dzień turyści. Zachwycił się nimi też Anderson, który jako chłopiec spędzał wakacje na Ibizie.

O tym, jak wyglądały wakacje wczoraj i jak mogą wyglądać dzisiaj, przypomina wydawnictwo Assouline, które udostępniło czytelnikom serię książek o tych zaklętych miejscach, okładając je w płócienne okładki. Zupełnie jak kiedyś. Dawnego ducha czuć w filmach, albumach, fotografiach, opowieściach.

Źródło: Materiały prasowe

Źródło: Materiały prasowe

Dziś niezależnie od tego, czy mówimy o hiszpańskiej wyspie, włoskim wybrzeżu czy południu Francji, jeździmy tam chętnie i szukamy śladów dawnych gwiazd chodzących tymi samymi krętymi uliczkami i przesiadujących na tych samych fotelach, w których dziś siedzimy my przeglądając menu. Jeśli mamy szczęście, obsłuży nas kelner, który jako młodzieniec chłonął 50 lat temu każdy gest, spojrzenie, słowo ikon kultury. Czy może być coś piękniejszego niż odnalezienie w nowym świecie wspomnień przypominających, jak pięknie było, ale przede wszystkim, jak pięknie może jeszcze być? Tak tworzy się nasza własna, niepowtarzalna dolce vita.

Podziel się:
Skopiuj link:
uwaga

Niektóre elementy serwisu mogą niepoprawnie wyświetlać się w Twojej wersji przeglądarki. Aby w pełni cieszyć się z użytkowania serwisu zaktualizuj przeglądarkę lub zmień ją na jedną z następujących: Chrome, Mozilla Firefox, Opera, Edge, Safari

zamknij