fot. Getty Images
Podziel się:
Skopiuj link:

"Nie chcemy mieć nic wspólnego ze śmiercią". Magiczne myślenie może być receptą na pandemię

Czy ze stratą można sobie poradzić? Rozpocząć nowe życie? To ważne pytania na 2021 rok, gdy na świecie, z powodu pandemii koronawirusa, odeszło już ponad 2 miliony istnień. Odpowiedź jest jedna. Można. I są na to różne sposoby, choćby wspomnienie i zrozumienie procesu żałoby, czego uczy wybitna pisarka, Joan Didion.

"Kiedy opłakujemy to, co straciliśmy, zarazem opłakujemy samych siebie. Jakimi byliśmy. Jakimi już nie jesteśmy. To, że pewnego dnia nie będzie nas wcale", pisze Joan Didion w jednej ze swoich najgłośniejszych książek, "Rok magicznego myślenia", uznanej za jedną ze 100 najważniejszych, które powinniśmy przeczytać w życiu. Nie potrafię znaleźć lepszej książki na te czasy, gdy każdego dnia, tylko w samej Polsce, rodziny kilkuset pacjentów z oddziałów intensywnej terapii w szpitalach covidowych otrzymują najgorszą z możliwych informacji. "Przykro mi, nie żyje". To również ważna książka dla mnie osobiście, bo jeszcze kilka tygodni temu, kilkanaście dni temu, nie mogłam się spodziewać, że tekst Amerykanki na początku tego roku skierowany będzie też bezpośrednio do mnie. Po wielokrotnej lekturze, postanowiłam spróbować, podobnie jak Didion, popatrzeć na stratę z dystansu. Jedyne czego się obawiam to, że czeka mnie rok magicznego myślenia. Magicznego, czyli jakiego?

Od magii wspólnego życia do udręki magicznego myślenia

Joan Didion to ikona nowego dziennikarstwa, a więc stylu publicystycznego, w który w charakterystyczny sposób wplata się techniki literackie, ekspresyjne. Urodzona w 1934 roku Didion po studiach w Berkeley wygrała konkurs na staż w magazynie "Vogue", podobnie, jak kilka lat wcześniej, Sylvia Plath. Była podekscytowana, ale okazało się, że nie jest to praca jej marzeń. W Nowym Jorku na początku lat 60. poznała swojego przyszłego męża, pisarza i krytyka literackiego, Johna Gregory’ego Dunne’a. Pracowała już nad debiutancką powieścią "Run River". Po jej wydaniu zrezygnowała z pracy w redakcji. Małżeństwo przeniosło się do Kalifornii.

Lata 60. były jedną wielką zmianą – myślenia (młodzi ludzie z pokolenia baby boomu pragnęli innego życia niż ich rodzice), walki (potworna wojna w Wietnamie, Zimna Wojna), kultury, muzyki (rock’n’roll, Beatlesi, Rolling Stonesi), teatru (zaangażowany społeczno-politycznie The Living Theatre), sztuki (pop art), literatury (wielki rozwój science-fiction, m.in. uwielbienie Lema), zaangażowania społecznego, protestów (strajki młodzieży 68 roku, protesty przeciwko wojnie w Wietnamie), życia (amerykańscy hipisi, swingujący Londyn). Didion z zainteresowaniem śledziła i na chłodno opisywała otaczającą ją codzienność. Nie dawała się ponieść emocjom, jak wielu innych wybitnych dziennikarzy w tym czasie. Podchodziła do swojej prozy na surowo, co finalnie, dla czytelnika okazywało się być wielkim wybuchem.

To wtedy, w 1968 roku, powstały jej eseje, będące kwintesencją i podsumowaniem epoki, "Slouching towards Bethlehem" – "Dryfując do Betlejem" (wyd. Cyranka, premiera 16 lutego 2021). Opisała w nich m.in. życie powszednie hipisów w Haight-Ashbury – dzielnicy San Francisco. Opisała rozmowę z 5-latką na haju, której mama podawała LSD. Z ludźmi jeszcze do niedawna pięknymi, pełnymi ideałów, dziś już zmęczonymi życiem, zagubionymi, głodnymi i przestraszonymi prowadziła długie dyskusje.

Już wtedy nie bała się zajmować politycznego stanowiska. W młodzieńczych latach Joan głosowała na republikanów, jak przyjęło się w jej rodzinie. Potem wybierała demokratów (dziś mówi, że jedni są warci drugich). To nie przeszkodziło jej wydać w 1972 roku eseju odważnie krytykującego poczynania ruchu kobiet. Oberwało jej się od feministek, ale przecież nigdzie nie stwierdziła, że ruch sam w sobie jest niewłaściwy. Zauważyła jednak – dość przytomnie, jak miało się okazać – że ruch obrał zły kierunek i nie zwycięży…

Pod koniec lat 70. Pojawił się "The White Album" – zbiór esejów podsumowujących lata 60. i 70., w której opisywała swoje poranki, okolicę, w której wychowywała z mężem adoptowaną w 1966 roku córkę Quintanę, siedzenie na podłodze w sali prób The Doors, kontakt z Lindą Kasabian (członkinią bandy Mansona odpowiedzialnej za morderstwo żony Romana Polańskiego, Sharon Tate i jej przyjaciół), dla której wybierała szmaragdową sukienkę na rozprawę sądową. Kolejno sypały się najważniejsze nagrody, którymi żywiła się zawsze drobna Didion. Nic dziwnego, jej teksty kryją nieoczywisty żart, niespodziewany, ostry, do tego samokrytykę i rozpoznanie nastrojów. Przy tym wszystkim Didion nigdy nie ukrywała, że przerażają ją telefony, zapytana – nie może się wysłowić, jest nieśmiała, szorstka i nie najlepsza w przeprowadzaniu wywiadów…

Najważniejsze jednak, że zawsze obok był John. Była Quintana, choć uzależniona od alkoholu, z depresją i stanami lękowymi, o której stan zdrowia oboje się martwili. Było pisanie. Codziennie. I gdy Quintana wyszła za mąż, każdego dnia z pokojów dobywały się tylko głosy Johna i Joan. Pytanie. Odpowiedź. Propozycja. Negacja lub przyjęcie. A potem dyskusje o literaturze, teatrze, o tym, jak czuje się córka.

Był 2003, gdy Quintana zachorowała na grypę. Powikłania były tak poważne, że pod koniec roku trafiła do nowojorskiego szpitala z ciężkim zapaleniem płuc i wywołaną nim sepsą. Była w śpiączce, a rodzice byli przy niej każdego dnia. Ich prywatny rytuał. W dzień pisali, potem jechali do córki. 30 grudnia siadali do kolacji. Joan już niosła potrawy, aż zorientowała się, że mąż nie odpowiada na jej pytania. Nie udało się nawiązać z nim żadnego kontaktu. Pisarka zawiadomiła więc pogotowie. Ratownicy próbowali przywrócić akcję serca. Nie udało się. Po autopsji zanotowano, że John doznał rozległego ataku serca. Zmarł siedząc w fotelu.

Dla Joan był to potężny cios – stan, którego jej rozum, zwykle wyostrzający wszystkie zmysły w procesie poznawczym, nie potrafił rozpoznać. Przecież zaledwie kilka tygodni dzieliło ich od 40. rocznicy ślubu. Córka, w bardzo złym stanie, leżała w szpitalu. A Didion chudła (w krytycznym momencie żałoby ważyła 34 kilogramy!) i… uruchomiła myślenie magiczne.

W magicznym myśleniu magia nie działa

Didion zaczęła pisać. "Nie miałam nic innego do roboty. Musiałam się z tego wypisać, bo nie mogłam zrozumieć, co się ze mną i wokół mnie działo", mówiła w jednym z wywiadów. "Rok magicznego myślenia" to jej trzynasta książka i pierwsza, której nie przeczytał najpierw mąż. "Przez 40 lat oglądałam się w oczach Johna. I nie starzałam się", pisała tam. I odkrywała czarne karty tego, co tak pięknie nazywa się magicznym myśleniem.

Myślenie magiczne to pojęcie używane w psychologii i psychiatrii, gdy człowiek zaczyna utożsamiać myślenie z działaniem. Nierzadko wiąże się je ze schizofrenią, nerwicą natręctw, wierzeniami cywilizacji prymitywnych. Niebezpieczeństwo polega na tym, że w konsekwencji magicznego myślenia możemy wymyślić swój własny świat, albo wierzyć w zabobony, które w naszym przekonaniu zapobiegną nieszczęściu. Wiem, o czym pisze Didion. Gdy osoba mi najbliższa chorowała, kilka tygodni temu, nie odważyłam się ściągnąć jej wypranych skarpet z kaloryfera, bo byłam przekonana, że doprowadzi to do tragedii. Innego dnia oglądałam film. Sygnał telefonu. Dzwonili ze szpitala. Stan się pogorszył. Natychmiast przerwałam odtwarzanie. "Jeśli będę dalej oglądać, pogorszy się jeszcze bardziej", pomyślałam. Byłam o tym przekonana.

A Didion o magicznym myśleniu pisze tak: "Myślałam w taki sposób, jak myślą małe dzieci, jakby moje myśli czy życzenia miały moc odwrócenia narracji, zmiany wyniku". Po śmierci Johna włączyło się jej uporczywe, irracjonalne postrzeganie rzeczywistości, kiedy uwierzyła, że jej marzenia mają siłę zmiany. Była przekonana, że może sprawić, że John po prostu wróci. Odmawiała więc uporządkowania jego garderoby: "a jeśli wróci, to co ubierze?", pytała siebie. Siebie, bo nikomu nie mówiła o swoich wierzeniach, o swoim magicznym myśleniu. Nawet przed sobą skrywała to długo. Wszystko działo się na poziomie podświadomości. Dopiero z czasem pisarka zrozumiała, jak bardzo pogrążyła się we własnych urojeniach.

Źródło: Getty Images

Tych urojeń jest mnóstwo. W behawioryzmie mówi się o terminie zależności magicznej, która istnieje tylko w głowie osoby, nie w rzeczywistości. Najprostszy przykład to chuchanie na kości do gry przed ich rzuceniem. Ma przynieść szczęście. Didion natomiast pisała: "Muszę pozostać w tym samym mieście, do którego wróci zmarła osoba, jeśli wróci". Przywołała też wiele przykładów i wypowiedzi obcych ludzi. Wśród nich znalazła się matka 19-latka zabitego w wyniku wybuchu bomby w irackim Kirkuku. Postanowiła, że nie będzie otwierać drzwi wojskowemu posłańcowi. Bo dopóki nie wpuści go do domu, nie będzie mógł jej przekazać informacji o śmierci syna. A więc syn w jakiś sposób będzie żył nadal.

Magiczne myślenie jednak może wyjść daleko poza ramy jednostki. Bo gdy dowiadujemy się o potwornej diagnozie przyjaciela, członka rodziny czy znajomego, natychmiast znajdujemy kilka rozwiązań: bo ktoś, kogo dobrze nie znamy, ale zna go nasz kumpel wyszedł z tej śmiertelnej choroby właściwie bez szwanku. Albo – są takie zioła, herbatki i grzyby, które spowalniają, a właściwie odwracają postępującą chorobę, taki cudowny lek, a medycyna zachodnia – co tam oni wiedzą!? I wcale nie chodzi o pocieszenie chorego. Chodzi o pocieszenie nas samych. O jakąś kontrolę nad życiem, którą straciliśmy. Wspólnotowe magiczne myślenie. Negacja rzeczywistości.

W przypadku Joan Didion doszło do tego, że zaczęła myśleć nad znakami zapowiadającymi śmierć męża. Nieżywa mewa znaleziona w porcie kilka tygodni wcześniej mogła być przecież takim omenem. Dlaczego nie zwróciła na to uwagi? – wyrzucała sobie. Zupełnie jak ja. Przecież, gdyby trafił do szpitala wcześniej, pewnie inaczej wszystko by się potoczyło. Co mogłam zrobić? Co przegapiłam? Dlaczego przegapiłam?

Didion zajęło sporo czasu, żeby rozpoznać, że to, co robi prowadzi do choroby. Dopiero wtedy zrozumiała jak bardzo odpłynęła od charakterystycznego dla siebie racjonalizowania każdej najdrobniejszej rzeczy. A przede wszystkim sensu życia. Ale żeby mogło to nastąpić, autorka skupiła się na dotarciu w literaturze pięknej i specjalistycznej do sedna tego, czym jest smutek, żal i żałoba.

Smutek, żal, żałoba. I nowe życie

Didion: "Żałoba jest stanem przejściowej choroby umysłowej, w trakcie której ludzie angażują się w bezładne, absurdalne myślenie". Od dziecka uczono ją, że gdy czuje, że w jej życiu pojawiają się jakieś kłopoty, ma zacząć na ich temat czytać, poznać je, nauczyć się sobie z nimi radzić, przepracować. "Informacja oznacza posiadanie kontroli", uśmiecha się. Zaczęła więc o smutku i żałobie czytać, ile tylko mogła. Wszystko, aby je zrozumieć, zderzyć z emocjami targającymi nią po śmierci Johna. To pomogło jej się zbadać, zdiagnozować jako pisarce, reporterce i żonie, a tym samym zdobyć narzędzia, dzięki którym poradziła sobie z całą sytuacją.

Choć strata, smutek i żałoba to powszechne uczucia, każdego dnia dopadające kolejne osoby (w ubiegłym, 2020 roku, w Polsce zmarło dwukrotnie więcej osób niż w roku poprzednim i najwięcej od zakończenia II WŚ – a wszystko to oznacza potworne tragedie członków rodzin tych, którzy odeszli), okazało się, że są bardzo ubogo opisane w literaturze. Być może dlatego, że to doświadczenie za każdym razem wygląda zupełnie inaczej? Być może dlatego, że wstydzimy się o tym mówić? Albo sądzimy, że nie wypada?

Nic dziwnego, żałobnicy trafiają przed sąd kontroli społecznej – są wobec nich pewne oczekiwania, wzorce, instrukcja, której powinni się trzymać. Jeśli popełnią błąd? Siadaj! Jedynka! Do kąta. To dlatego z tak niewieloma osobami Joan rozmawiała po śmierci Johna. Bo tylko oni nie panikowali, gdy pojawiał się jego temat. Bez wątpienia mamy do czynienia ze społecznym tabu związanym z żałobą. "My po prostu nie chcemy mieć nic wspólnego ze śmiercią", mówiła Didion w 2005 roku w dzienniku "The Guardian". "Do lat 30. XX w. ludzie umierali w domach. Nawet gdy byłam dzieckiem, w latach 40. i 50., ludzie których znałaś mieli ciotki, które umierały na piętrze. Opiekowano się nimi w domu. Dziś już tak nie jest".

Szkoda. Bo ze smutku i żałoby wyjść można dopiero godząc się ze swoimi emocjami, dając im głos. Dopiero wtedy możemy zacząć przebudowywać swoje życie. Siebie. A uporać się z tym musimy sami. Rodzina, przyjaciele wspierają, gdy rany jeszcze świeże. Potem walczyć o swoje dobro będziemy już samotnie. I tu liczy się czas. Czas leczy, jak powtarzają wszyscy. Didion natomiast zapisała, co w momencie żywego doświadczenia straty zdecydowanie bardziej do mnie przemawia, że "czas jest szkołą, w której się uczymy". Dlatego żałoba ma swój czas. Ale i swoje granice.

"Rokiem magicznego myślenia" Joan Didion świadomie zbliżyła się do śmierci. Przestała panicznie jej unikać. Tym bardziej, że za chwilę miała dotknąć ją kolejna tragedia – w 2005 roku zmarła jej córka Quintana. "Drugi raz przechodzę przez ten proces. Jest inny, bo relacja z dzieckiem jest bardziej fundamentalna, ale mniej intymna. Dorosłe dziecko ma swoje życie i nie stanowi już twojej codzienności. Możesz z nim rozmawiać nawet codziennie przez telefon, ale nie łapiesz z nim tego samego powietrza, jak z osobą, z którą żyjesz", pisała. Córce poświęciła kilka lat później książkę "Blue nights".

Źródło: Getty Images

Co dalej?

"Tracisz jedną osobę i nagle cały świat pustoszeje", czytam w "Roku magicznego myślenia". To bardzo osobiste zdanie. Współodczuwam je. Bardzo wyraźnie. Jednocześnie wiem, że natura, świat pozostają na nie obojętne. To ja, sama, muszę zmierzyć się ze zmianami. Bo sama za własne życie odpowiadam. I wiem, dzisiaj tym bardziej, że trzeba je chwytać i wyciskać do ostatniej kropli. Bo świat zmienia się szybko, "w jednej chwili. Siadasz do kolacji i życie, jakie znasz, nagle się kończy".

Rozpoczęcie procesu uwolnienia smutku samo w sobie jest już trudne. To dlatego taką traumą obarczony jest proces przygotowywania nekrologów. Didion pisze, że zdała sobie sprawę dlaczego tak bardzo jej przeszkadzały. "Pozwoliłam ludziom myśleć, że był (John, przyp.red.) martwy. Pozwoliłam pogrzebać go żywcem". Ja, zupełnie przeciwnie – przypinałam kolejne biało-czarne kartki beznamiętnie. Zupełnie jakby był to ktoś obcy. Po czym dopadły mnie wyrzuty sumienia.

Jak znakomitym pisarzem być trzeba, żeby umieć rozłożyć stratę na czynniki pierwsze i podejść do niej z dystansem, chirurgiczną precyzją, wyrozumiałością. A nawet z myślą, że nie ma możliwości pogodzenia się ze wszystkim, co tracimy. "Rokiem magicznego myślenia" nadała Didion sens własnemu życiu po śmierci męża. Zmieniła sposób pisania o żałobie, tworząc potem wersję monodramu dla londyńskiej premiery, a na scenie stanęła sama Vanessa Redgrave (w Polsce monodram wystawiła Ewa Błaszczyk).

"Wiem, czemu staramy się utrzymać zmarłych przy życiu: staramy się ich utrzymać przy życiu, żeby ich zatrzymać przy sobie. Wiem też, że jeśli mamy żyć sami, nadchodzi chwila, kiedy musimy uwolnić umarłych, pozwolić im odejść, pozostać zmarłymi. Pozwolić im się stać fotografią na stole". To lekcja, którą dopiero muszę odrobić. Na razie jeszcze niemożliwa do przebrnięcia. Każdego dnia nasłuchuję upiornego sygnału telefonicznego zapowiadającego kolejne złe wieści ze szpitala. Ten dzwonek stał się w moim rodzinnym domu sygnałem, którego nie da się wytrzymać. Choć przecież wiemy, że ze szpitala już nikt więcej nie zadzwoni. A skarpety? Dopiero zostały zdjęte. Z dużym niepokojem.

Podziel się:
Skopiuj link:
uwaga

Niektóre elementy serwisu mogą niepoprawnie wyświetlać się w Twojej wersji przeglądarki. Aby w pełni cieszyć się z użytkowania serwisu zaktualizuj przeglądarkę lub zmień ją na jedną z następujących: Chrome, Mozilla Firefox, Opera, Edge, Safari

zamknij