fot. Archiwum prywatne
Podziel się:
Skopiuj link:

Marta Lech-Maciejewska, SuperStyler: "Są kobiety, które kochają swoje dziecko od początku i ja im tego zazdroszczę, ja o miłość walczyłam"

Przed urodzeniem dzieci z każdej rzeczy w życiu mogłam się wycofać. Z dziecka nie można zrezygnować, nawet jeśli nie zawsze nam z tym po drodze. Dlatego podejmując to wyzwanie, jestem teraz przede wszystkim mamą - mówi blogerka i influencerka Marta Lech-Maciejewska, w sieci znana jako SuperStyler.

Jesteś jedną z najpopularniejszych polskich blogerek. Ale choć na Twoim Instagramie jest mnóstwo pięknych, wystylizowanych zdjęć, to nie boisz się trudnych i kontrowersyjnych tematów. Szczególnie w kwestii macierzyństwa. Pokazujesz je w całym jego spektrum, piszesz nie tylko o swoich sukcesach, ale i niepowodzeniach rodzicielskich, do których wielu osobom nie jest łatwo się przyznać nawet przed bliskimi. Co cię skłoniło, by zacząć dzielić się w sieci swoimi osobistymi doświadczeniami macierzyństwa?

Gdy zaczynaliśmy z blogiem, nawet nie myślałam o dzieciach. Oboje z moim mężem długo mieliśmy podejście, że być może nigdy nie będziemy ich mieć. On wychował się w domu bez dzieci, ja mam młodszego o 8 lat brata, któremu matkowałam, przez co miałam poczucie, że już jedno dziecko wychowałam i nie chcę do tego wracać. Ale jak to w życiu, zmieniliśmy zdanie. Blog miał wtedy dwa lata. Pisałam tam głównie o modzie, myślałam, że ludzie będą ode mnie oczekiwali konkretnych patentów, wiedzy, informacji. Nie spotykało się to z jakimś wielkim zainteresowaniem, ale brnęłam w to, nie chciałam się dzielić prywatą, nie uważałam, że kogoś mogą interesować moje przemyślenia, to, co mnie wkurza, boli. Do czasu, aż zaszłam w pierwszą ciążę prawie osiem lat temu. Uderzyło mnie, jak niewiele w sieci było informacji o macierzyństwie, a do tego jak niesamowicie było ono gloryfikowane. Wtedy jeszcze istniało takie przeświadczenie, że jak zostajesz matką, to zalewa cię niesamowita fala miłości. Od początku wiesz, co masz z tym dzieckiem robić, twoje życie nabiera sensu, w mieszkaniu z sufitu sypie się brokat, a wokół biegają tęczowe jednorożce.

A jak było w Twoim przypadku?

Ja nie do końca to czułam, nie podobało mi się to, co działo się z moim ciałem, cerą, włosami, nie byłam na to wszystko przygotowana. Pojawiła się niezgoda, że przestałam panować nad swoim życiem, do tego typowe w ciąży huśtawki nastrojów. Miecio urodził się przez cesarskie cięcie. Tuż po porodzie na pierwsze 12 godzin zabrano mi dziecko. Dopiero nad ranem mi go przynieśli, na zasadzie: to twoje dziecko, masz, opiekuj się. Zapomniałam wszystkiego, czego nauczyłam się na szkole rodzenia, co przeczytałam w książkach. Dopadł mnie straszny strach i poczucie, że zmarnowałam swoje perfekcyjne życie. To był klasyczny przykład depresji poporodowej, z którą borykałam się dość długo. Przez pierwsze trzy miesiące nie było dnia, bym nie płakała, nie czuła się przytłoczona. Nigdzie nie było żadnych informacji na ten temat, jeśli już to spotykałam się z ostracyzmem, że przecież mam zdrowe dziecko, męża, który mnie wspiera, to dlaczego się nie cieszę. Formą terapii było, gdy zaczęłam o tym pisać. Okazało się, że takich kobiet jak ja, jest więcej. Skala odzewu, jaki dostawałam, była ogromna. Wtedy ten blog naprawdę wystartował. Poczułam, że to moje pisanie ma sens, że ludzie oczekują ode mnie tej prawdy, która była nie do końca wygodna, że dzielenie się moimi osobistymi historiami pomaga innym kobietom.

Ale też wzbudza skrajne, czasem negatywne reakcje. Domyślam się, że to nie jest łatwe. Jak sobie z tym radzisz?

Już wtedy pojawiały się głosy krytyki, ze kiedyś mój syn to przeczyta i będzie mu przykro. Ale to są myśli, z którymi się trzeba skonfrontować, żeby nie żyć w traumie, choćby były bardzo niewygodne, a te były bardzo niewygodne. Nie jest też tak, że ten mój obraz macierzyństwa jest jedyny i słuszny. Są kobiety, które kochają swoje dziecko od początku i ja im tego zazdroszczę, ja o tę miłość walczyłam z moim poczuciem winy. Ale cieszę się, że moja historia nie poszła na zmarnowanie, że pozwoliła wielu kobietom się skonfrontować z tymi uczuciami. Żałuję tylko, że znów się zatracamy w perfekcjonizmie. Zamiatamy problemy pod dywan, chwalimy się, że dzieci w wieku 3 lat mówią płynnie po angielsku. Ja nie chcę koloryzować rzeczywistości. Dlatego np. ostatnio podzieliłam się tym, że nasz Miecio ma problem z lateralizacją półkul mózgowych, przez co trochę wolniej się uczy. Zresztą mój starszy syn przez moje obserwatorki został zdiagnozowany już milion razy i wynaleziono mu wszystkie choroby świata. Gdy byłam mniej doświadczona, po wszystkich takich komentarzach latałam w panice do lekarza. Wiem, że wiele matek też tak ma, dlatego zaczęłam o tym mówić. To są tematy bardzo niewygodne społecznie, o których za bardzo nie chcemy rozmawiać, w dużych mediach ich nie ma, są takim "gorącym ziemniakiem".

Źródło: Archiwum prywatne

I nie miałaś nigdy w takiej sytuacji myśli: koniec, nie pokazuję już dzieci, nie piszę o nich?

Ja mówię o swoich dzieciach i o sobie, nikogo nie oceniam. Nigdy też nie przedstawiam moich dzieci w złym świetle czy niekomfortowych sytuacjach, np. na nocniku czy jak urządzają mi awanturę w sklepie. Odkąd prowadzę bloga, zawsze zastanawiam się, co mój post wywoła i co da moim obserwatorom. Jeśli dzielę się moją historią, chcę, by niosła ona jakąś korzyść. Jeśli pokazuję, że mój syn miał problemy z wymową i poszliśmy na podcięcie wędzidełka języka, to mówię o tym po to, by inne kobiety się dowiedziały i mogły to zrobić wcześniej niż ja, bo mnie nikt nie powiedział, że im wcześniej się przeprowadzi ten zabieg, tym lepiej. Pokażę coś, co wzruszy, skłoni do myślenia, uśmiechu, zmieni optykę. Ale nigdy nie wrzucę "lol kontentu" związanego z dziećmi, uważam, że to jest bez sensu. Oczywiście, te negatywne komentarze najbardziej się pamięta, ale ich jest promil. Śmiejemy się, że zamieniamy to w złoto, wymyśliliśmy nawet z moim mężem taki termin "dylematki" - wrzuciliśmy do jednego wora wszystkie kobiety, które mają problem z naszymi dziećmi, bardziej interesują się naszym życiem niż swoim, wynajdują te wszystkie choroby. Pamiętam, gdy kiedyś pokazywałam jak rozszerzać dietę u dziecka. Młody akurat miał śliniak z trupią czaszką i rozpętała się burza, że jakie wzorce mu przekazuję. Innym razem kupiliśmy kojec dla młodszego syna, bo był bardzo ruchliwy. I znów afera, że dziecko czuje się poniżone, żebyśmy sami siebie zamknęli w takim kojcu. Żartowaliśmy, że to była akcja "uwolnić Zygmunta". Niesamowite, jak ludzie dają sobie sami prawo do wyrażania opinii w temacie czyjegoś macierzyństwa. Nie ma innego tematu, w którym czuliby się tak pewnie. Jak się krzywo umaluję, to może jedna osoba mi zwróci uwagę, a w kwestii dzieci jest cała masa skarg i zażaleń.

No właśnie, a skąd to się bierze? Dlaczego tak łatwo nam oceniać i krytykować inne matki?

Śmieję się, że pracuję na najlepszej i jednocześnie najgorszej grupie społecznej świata, bardzo silnie odurzonej hormonami, które na początku trochę odbierają nam rozum, tak jak było z moim baby blues. Z jednej strony jako matki potrafimy się ze sobą solidaryzować, ale też umiemy sobie dokopać jak nikt inny. Myślę, że to wynika też z braku pewności. Zostałyśmy wrzucone w rolę matki i jesteśmy totalnie w niej niepewne. Dlatego, gdy takie mamy widzą potknięcie innej matki w internecie, a nie znają jej osobiście, to czują, że mogą jej dowalić, trochę im lepiej, że nie tylko u nich nie wychodzi, u niej jest równie słabo. Ja sama ciągle mam poczucie, że moje dziecko mogłoby lepiej jeść, mogłoby już chodzić, że inne dzieci śpią w nocy, a moje nie śpi. Żyję w permanentnym poczuciu winy, że coś z moimi dziećmi jest nie tak, ale też, że za mało się z nimi bawię, za mało czytam książek. Sama jestem perfekcjonistką, zawsze chcę lepiej, bardziej, więcej, a to porównywanie się tylko dodatkowo to nakręca. Staram się też zrozumieć te kobiety. Bo przecież nie może być tak, że kiedyś były normalne, a jak zostały matkami, stały się wredne. Często sprowadza się do tego, że są przemęczone. Ja mam niesamowite wsparcie męża, siedzimy w domu razem, razem pracujemy, a ile kobiet jest samych z dzieckiem, nie mają pomocy ani czasu dla siebie. Dostaję wiadomości, że żałują, że urodziły kolejne dziecko, bo już nie ogarniają. Nie ma u nas miejsca na te emocje, bo w Polsce macierzyństwo równa się łatwa rezygnacja z samej siebie. Nie powinno ci być żal, że rezygnujesz z kariery, bo wyjdziesz na wyrodną matkę. Przecież masz dzieci, a to jest dobro nadrzędne.

Z drugiej strony jest presja na szybki powrót do formy, celebrytki pokazują się z płaskim brzuchem dwa tygodnie po porodzie.

Są kobiety, które mają płaski brzuch dwa tygodnie po urodzeniu dziecka, ale nie jest to normą. Pamiętam, jak po urodzeniu pierwszego syna byłam w szoku, że dalej mam brzuch jak w siódmym miesiącu ciąży, nigdy nie widziałam takiego ciała, nikt mnie na to nie przygotował. I dlatego uważam, że pokazywanie w internecie kobiecego ciała po porodzie jest potrzebne, nawet jeśli kogoś to zniesmacza czy wywołuje skrajne emocje.

Ty robisz to od początku. Pięć lat temu opublikowałaś na Instagramie zdjęcie tuż po urodzeniu drugiego syna. I wywołałaś nim burzę.

Zygmunta urodziłam w 32 tygodniu, to był poród naturalny, co jest ważne w kontekście baby bluesa, którego miałam po pierwszym porodzie przez „cesarkę”. Tu widząc ten cały trud, jakiego dokonał mój organizm, czułam ogromną dumę, że dałam radę. Dostałam to dziecko, czułam z nim od razu więź. Ale jako, że to był wcześniak i nie wiedzieliśmy, w jakim stanie się urodzi, czy będzie sam oddychał, to chciałam mieć zdjęcie z pierwszego momentu jego życia. To zdjęcie powstało, zostało wrzucone i podzieliło społeczeństwo. Tam nie było żadnej sztuczności ani nic obscenicznego, było napięcie, strach, pierwszy oddech naszego dziecka, ale też pępowina, krew. Kobiety pisały, że to najpiękniejszy obrazek świata. Zbulwersowało zaś facetów i młode dziewczyny, które mają obraz porodu jak z filmu, że dziecko przychodzi na świat czyściutkie w śnieżnobiałym beciku. Ale wierzę, że prawda zawsze się obroni. Dlatego też otwarcie mówię, że nie da się wszystkiego samej ogarnąć, że raz w tygodniu przychodzi do mnie pani od sprzątania. Nie będę się kreowała na kogoś, kim nie jestem. Każda z nas ma dobę, która trwa 24 godziny. Też muszę z pewnych rzeczy rezygnować, mam swoje pasje, np. śpiewanie, do którego chciałabym wrócić. Ale przede wszystkim mam dwójkę małych dzieci, które są ode mnie zależne. Zanim zostałam mamą, z każdej rzeczy w życiu mogłam się wycofać. Jeśli szef mnie denerwował, mogłam zwolnić się z pracy, rzucić wszystko i wyjechać. Z dziecka nie można zrezygnować, nawet jeśli nie zawsze nam z tym po drodze. Dlatego podejmując to wyzwanie, słowo, które mnie w tym momencie najbardziej definiuje, to właśnie "mama". Jestem blogerką, właścicielką marki apaszek, żoną, ale przede wszystkim jestem mamą.

Źródło: Archiwum prywatne

Podziel się:
Skopiuj link:
uwaga

Niektóre elementy serwisu mogą niepoprawnie wyświetlać się w Twojej wersji przeglądarki. Aby w pełni cieszyć się z użytkowania serwisu zaktualizuj przeglądarkę lub zmień ją na jedną z następujących: Chrome, Mozilla Firefox, Opera, Edge, Safari

zamknij