fot. fot. Emilia Oksentowicz
Podziel się:
Skopiuj link:

Khedi Alieva i Kuchnia Konfliktu: Do działania motywuje mnie życie, a przykładem są dla mnie polskie kobiety

Kobiety niezłomne – kobiety wędrowne. Ostatnie wydarzenia sprawiają, że na hasło "fighterki" niemal automatycznie kieruję się do miejsca, gdzie równie obficie buchają kłęby pary z przygotowywanych z czułością potraw co werwa i siła kobiet, które niejedno przeszły i niejedno są gotowe zdziałać. Głosem historii uchodźczyń mających w Polsce drugi dom i czynnie dzielących się dobrem staje się moja rozmówczyni, Khadi Alieva. O Pawle Adamowiczu mówi "nasz prezydent", a Gdańsk to jej drugi dom już od 9 lat. Czy przez ten czas zmieniła się jej perspektywa na Polskę?

2002 r., Czeczenia. Khedi Alieva ma 31 lat, trójkę dzieci. Pewnego dnia, gdy jej mąż zostaje zabity, Khedi jeszcze nie wie, że właśnie została wdową. Szuka go bezskutecznie, przez 10 miesięcy. Dopiero później odkryje, że zginął dwa tygodnie po porwaniu – został wysadzony w powietrze.

Jaka jest pani historia?

Mój mąż nie był wojownikiem, ale po jego śmierci musiałam wyjechać. Nie chcę opowiadać o szczegółach, pani wie, polityka. Zrobiłam to dla sprawiedliwości… Jak można zabić niewinnego człowieka?

A dlaczego akurat Polska?

Tak naprawdę Polski nie wybierałam. Dotarłam do granicy – nie wiedziałam, do której. Chciałam pojechać do Wiednia, tam mieszka rodzina męża, też uchodźcy. Wcześniej walczyli o niepodległość, dostali "papiery", mogli normalnie żyć. Za to o kraju, do którego przyjechałam, nie wiedziałam nic. I tak, to może głupio zabrzmi, ale… nie żałuję, że mieszkam w Polsce. W ogóle.

Choć początki pewnie nie należały do najłatwiejszych…

Było bardzo trudno. Dopiero w Polsce zrozumiałam, że jestem muzułmanką. Taka się urodziłam, taka zawsze byłam, a tutaj zdałam sobie z tego sprawę. Tam nazywano mnie "Czeczenką", w ustach Rosjan to brzmiało jak przekleństwo. A tutaj zostałam "muzułmanką" – czyli kimś z gorszej kategorii. Myślałam nad tym. Powiedziałam sobie: "no dobrze, ale nawet jeśli zmienię swoją religię, to co to zmieni? Nic!". Nikomu nic to nie da.

Zdarzały się momenty, kiedy szczególnie boleśnie doświadczała pani tego kategoryzowania, doczepiania "łatki"?

Zrozumiałam, że słowo muzułmanka, muzułmanin kojarzy się tu z niebezpieczeństwem. Nosząc hidżab, czyli będąc ubraną tak naprawdę "po codziennemu", wcale się w ten sposób nie czułam. W ogóle nie czułam się "po cywilnemu". Wyróżniałam się. Powiedziałam sobie jednak, że skoro tylu Polaków może nosić ubrania w etniczne wzory, inspirowane kulturą afrykańską fryzury (które mnie też się podobają), to czemu ja mam nie zakładać mojego hidżabu? Nie! Kiedy to do mnie dotarło, znowu założyłam swój hidżab. Gdy wychodziłam na ulice, słyszałam, że jestem "cyganką". A nie wiedziałam wtedy, że Cyganie w ogólnym rozumieniu to też gorszy, no nie wiem, sort ludzi. Dla mnie Cyganie to bardzo fajny naród, który zresztą znam z lepszej strony. Tymczasem tutaj nie mogłam zrozumieć, o co chodzi. Dopiero potem do mnie dotarło – to wszystko przez tę moją chustkę!

Już na samym początku spotkała się Pani w Polsce z silnym kategoryzowaniem ludzi na "takich i tamtych". Jakie wrażenie zrobili na Pani w takim wypadku Polacy? Tutejsze realia?

Moim drugim językiem jest rosyjski – a jego Polacy nie lubią. Na początku tego nie rozumiałam. Nie wiedziałam, o co chodzi, a przecież, skoro to mój drugi język, to się nim posługiwałam. Myślę, że gdybym używała czeczeńskiego, to nie spotkałabym się z takimi niechętnymi reakcjami. A z drugiej strony, czułam się tutaj tak samotna, że po prostu ciągnęło mnie do rozmawiania z ludźmi. Potrzebowałam kontaktu. Zagadywałam obcych na ulicy! Ale język… Aż głowa bolała!

… Bo do najłatwiejszych nie należy! Ale swoją drogą, jak to było znaleźć się w kraju, który wcześniej nawet nie znajdował się w orbicie nawet tych najdalszych z Pani zainteresowań? Skąd brała Pani siłę, by mierzyć się z niełatwą codziennością uchodźczyni?

Mnie pomógł Gdańsk. To tu zamieszkałam, to tu mieszkam do dziś. Od razu aktywnie włączyłam się w życie miasta. Chciałam coś robić. Poszłam do Centrum Imigrantów, szukałam zajęcia… Wtedy żył jeszcze nasz prezydent, Paweł Adamowicz. On stworzył tak naprawdę model integracji imigrantów w Gdańsku. Bardzo się w to zaangażowałam, uczestniczyłam we wszystkich działaniach miasta związanych z imigrantami. A przecież ja już "starsza pani" i trochę wstydziłam się, że zawsze byłam pierwsza, w pierwszym szeregu. No ale cóż poradzić? Nie chciałam tylko "rozumieć" tego, co się dzieje dookoła, chciałam to "czuć".

A kiedy dowiedziała się pani o Kuchni Konfliktu? Wydaje mi się, że z Jarmiłą Rybicką dość szybko musiałyście znaleźć wspólny język, obie jesteście kobietami, które bez wahania dzielą się dobrem z innymi…

To już osiem lat. Pamiętam, że od razu, jak tylko Kuchnia Konfliktu się otworzyła, pojechałam z Gdańska do Warszawy, by na własne oczy zobaczyć, jak taka młoda dziewczyna (miała wtedy bodajże dwadzieścia kilka lat) robi t a k ą kuchnię. No ja byłam przerażona. Jasne, sama marzyłam, marzę o tym, by otworzyć restaurację dla osób starszych – bo widzę, że często żyją jak uchodźcy, są osamotnieni, liczą każdy grosz… A w restauracji oferującej dania tanie i smaczne mogliby się integrować, to mogłoby być "ich" miejsce. Ale wracając do Kuchni Konfliktu i mojego przerażenia – koncept zakładał, że gotować tam będą ludzie, którzy, jak nazwa wskazuje, przyjechali z krajów, gdzie są konflikty. A to samo w sobie jest wyzwaniem…

Dlaczego?
Stworzyć taką restaurację jeszcze nie jest trudno, zwłaszcza jeśli jest się Polką/Polakiem. Ale pracować z ludźmi po takich przejściach, z tak różnych kultur, tradycji, religii. Tam są i buddyści, i muzułmanie (a my, muzułmanie, wiadomo, też mamy wiele odłamów swojego wyznania). No i narodowości, wszelakie. Nie jest łatwo. Ja jestem już starsza, a i mnie jest czasem trudno. I wtedy sobie myślę "jak Jarmiła daje radę sprawić, że to wszystko działa, że tu jednak da się współpracować?". Naprawdę, to wielkie wyzwanie, niektórzy pewnie powiedzieliby, że nieopłacalne. Na tę dziewczynę po prostu wiele osób bardzo liczy.
I to wcale niemała presja.

Przykład: przychodzi kobieta, w ciąży, mówi, że potrzebuje pomocy. Reakcja? Zbiórka najpotrzebniejszych rzeczy. Inna sytuacja: ktoś potrzebuje pralki. Reakcja? Dobrze, pomożemy. Pomaga to, że przez lata tworzy się społeczność tych, którzy pomocy potrzebują i tych, którzy ją ofiarowują. Kuchnia Konfliktu to nie tylko gotowanie. To również czynna pomoc dla uchodźców, dla osób, które z nami współpracują. Zresztą, powiem tak: każdy człowiek kiedyś potrzebuje lub będzie potrzebował pomocy. Ale uchodźca… to taki worek, pusty. Bo jako uchodźcy nie mamy nic, wszystkiego jest mało. I trudno wiązać koniec z końcem.

Pewnie wie to pani z autopsji…

Oczywiście. Dla zobrazowania: dostawałam 1200 zł zapomogi. Z tego opłacałam czynsz, ledwo starczało. A trzeba było kupić pralkę. Ale jak to zrobić, skoro nie dostanę nigdzie kredytu, bo prawnie nie mam takiej możliwości?… Na szczęście są jeszcze rzeczy używane, można coś od kogoś odkupić. Tak czasem robimy. Ktoś czegoś nie potrzebuje, dla kogoś innego to najważniejsza rzecz, o jakiej marzy. Chociaż ludzie przynoszą różne rzeczy. Wie Pani, ja to myślę, że lepiej niż dawać rzeczy, to dać ludziom pracę.
Czyli pomagać, ale przez zapewnienie ludziom normalnego zatrudnienia?
Dokładnie. Jasne, przez ten pierwszy rok każdy uchodźca jest zagubiony, potrzebuje pomocy. Ale ważniejsze jest zapewnienie samodzielności i – edukacji.

Źródło: fot. Emilia Oksentowicz

Rozwinęłaby pani tę myśl? Jaki model pomocy byłby potrzebny w Polsce?

Nie ma edukacji, tego w Polsce po prostu n i e m a. W ogóle. Zaczęłam się więc nią zajmować sama, na własną rękę, w Fundacji Kobiety Wędrowne. Zapewniam indywidualne programy pomocy. Pracę, mieszkanie… To można znaleźć, wiele organizacji skupia się właśnie na tym. Ale moim zdaniem bez edukacji się nie obędzie. Prawa człowieka, prawa kobiet, prawa dziecka… O tym trzeba mówić! W Polsce to głośny i ważny temat, podejmuje się wiele inicjatyw obywatelskich, społecznych. Kobiety walczą o swoje prawa – ale w tym wszystkim pomijane są te, które tutaj przyjechały, które zwyczajnie o swoich prawach nigdy nie słyszały. Do drugiego kraju często przyjeżdża się z bagażem swojej kultury. Bez asymilacji, edukacji, integracji, to droga w stronę niewiedzy i wykluczenia. Kobiety uchodźczynie zostają w kręgu swojej tradycji i myślą, że nikt ich nie obroni. Zapętla się przemoc. Myślę, że wywodzący się z patriarchalnych kultur mężczyźni są "sprytni", czują, że mogą utracić władzę w rodzinie, bo nagle znaleźli się w kraju o zupełnie innym modelu życia. Nie rozumieją jednak praw i obowiązków. Bo nie ma edukacji.

W skrócie: potrzeba edukacji pro-obywatelskiej, społecznej, bazującej na integracji i na otwieraniu na nowe.

Tak!

Ciekawi mnie to, jak określiła pani mężczyzn. Są "sprytni". A co z kobietami? Jak uchodźstwo wygląda z ich perspektywy? Są w nowym kraju, z rodziną, gdzie mąż niejednokrotnie sprawuje (lub chce sprawować) silną władzę, często mają pod opieką dzieci, a ze sobą – cały bagaż trudnych emocji…

Kobietom też szybko przychodzi zrozumieć, że w tym kraju jest inaczej niż "tam". Ale – i to jest ta różnica – one nowym zasadom, swoim prawom nie ufają. Bo nie do końca je rozumieją, bo – znowu! – nie ma edukacji. A przydałby się psychoterapeuta, psycholog, ekspert prawny. Tak, żeby te kobiety nie były zostawione same sobie, żeby poczuły, że faktycznie mają do kogo zgłosić się o wsparcie.

Nic dodać, nic ująć. Przydałaby się inicjatywa prowadzona przez silne, zdecydowane kobiety – pani wydaje się właśnie taką być. Co jest pani motywatorem? Co pcha panią do przodu i zachęca do pomagania innym na coraz to bardziej rozmaite sposoby?

Życie. Do działania motywuje mnie życie, a przykładem są dla mnie polskie kobiety. To, kiedy zobaczyłam te protesty, kiedy kobiety – tak solidarne – wychodziły na ulice… Możecie wierzyć, byłam na każdym takim manifeście. Pamiętacie ten samochodowy? Też byłam! Wtedy specjalnie wkładałam też czarny hidżab – żeby inni rozumieli! Ja – muzułmanka – nigdy czarnego nie nosiłam, wtedy robiłam to specjalnie.

Dziękuję – jak kobieta kobiecie!

To było bardzo mocne doświadczenie. Zresztą wiem, że jeżeli coś… To zawsze, zawsze mogę liczyć na wsparcie od polskich kobiet, których już sporo znam.

A skoro mówimy już o wsparciu, jak łączy pani pomaganie poprzez swoją fundację Kobiety Wędrowne z Kuchnią Konfliktu? Wyobrażam sobie, że to wyzwanie i że niełatwo rozdzielić tę działalność od życia prywatnego…

Ja prywatnego życia nie mam. Moje życie to działalność, pomaganie. Jako uchodźczyni ja chcę być wśród ludzi – i jestem, cały czas. Kuchnia Konfliktu była zrobiona dla uchodźców, dla pomocy uchodźcom i uchodźczyniom. My staramy się organizować różne spotkania, podejmować inicjatywy, by przeciwdziałać samotności. W Gdańsku stworzyłyśmy Dom Międzykulturowy – miejsce, do którego mogli przyjść sąsiedzi, gdańszczanie i gdańszczanki, a także imigranci i imigrantki – wypić herbatę, porozmawiać, poznać się nawzajem. Chciałyśmy pokazać, że my, uchodźczynie też możemy pomagać, dawać coś Polakom od siebie. Podobnie działa to w Warszawie, w Kuchni Konfliktu.

Projekt z daleką przyszłością?

Tak. Przygotowujemy posiłki dla starszych osób, takie z rabatem, bo wiemy, że seniorom też jest trudno. I wie Pani? Mam nadzieję, że inne restauracje też się zainspirują, że połapią ten pomysł. Zależy nam na tym, by starsze osoby też mogły pozwolić sobie pójść do restauracji, wypić w grupie kawę czy herbatę. Tak robimy u siebie.

Na tym chce się pani teraz skupić?

Nie tylko. Boli mnie to, co się teraz dzieje, jest mi przykro. W tym zimnie… Jarmiła była przy granicy, jeszcze na samym początku. Bałam się o nią, mówiłam "Dziecko, jeszcze zachorujesz, masz ciepłe życie w Warszawie, wracaj". Ona odpowiadała "Ale ja muszę tam być". Nie wiem, jak to będzie… Cały czas wierzę w edukację. Będę prowadziła zajęcia online dla dzieci z polskich szkół na temat uchodźców, online. Za inicjatywę odpowiadają Anna i Karol Wilczyńscy, z bogu Islamista, poświęconego innym kulturom. Projekt już się rozpoczął.

A z jakimi odbiorem się spotkaliście?

Nie wiem, jak u innych, u mnie reakcje zawsze były pozytywne. Uczę polskie dzieci, żeby doceniały swoje życie, zawsze to powtarzam. Przedstawiam ich historię moją i moich dzieci – oczywiście w sposób delikatny. Jestem nauczycielką, wiem, jak rozmawiać z dziećmi. Pamiętam, że na jednym ze spotkań był też ojciec… w Gdańsku. Syn przytulił się do niego, a ojciec zapłakał. Chłopczyk powiedział "tato, dziękuję". Z osiem lat mógł mieć, taki malutki. A ojciec – dwumetrowy, wysoki, rosły. Płakał i dziękował. Właśnie za tę wdzięczność. Nie zmienimy całego świata, nie nauczymy każdego doceniać wartość życia – ale trzeba tego uczyć swoje dzieci.

Podziel się:
Skopiuj link:
uwaga

Niektóre elementy serwisu mogą niepoprawnie wyświetlać się w Twojej wersji przeglądarki. Aby w pełni cieszyć się z użytkowania serwisu zaktualizuj przeglądarkę lub zmień ją na jedną z następujących: Chrome, Mozilla Firefox, Opera, Edge, Safari

zamknij