fot. Archiwum prywatne
Podziel się:
Skopiuj link:

Grzechy główne, czyli wszystko czym nie jest self care

Jeśli mam wizualizować przyszłość, w której jestem gościnią popularnej showmanki, to odpadam. Podobnie jeśli za świecę o zapachu intymnych części ciała amerykańskiej aktorki miałabym zapłacić 75 dolarów. Na szczęście self care – samodbałość, to o wiele więcej…

Żeby jeszcze tych 75 dolarów zostało bezpiecznie wydane. Ale w pewnym domu świeca eksplodowała, za co jeden z ciekawskich fanów (zakładam że) kina, który zdecydował się kupić gadżet o wdzięczniej nazwie "It smells like my vagina" z platformy Goop należącej do Gwyneth Paltrow, pozwał aktorkę. Tak skończył się jego romans z samodbałością.
Przynajmniej próbował. A ja denerwuję się za każdym razem, gdy słyszę, że ktoś wypowiada słowo "self care" – czy polskie samodbałość. I już wiem dlaczego!

WSZYSTKO MOŻNA SPRZEDAĆ. NAWET SELF CARE

Odpowiedź znalazłam w "Harvard Business Review", skąd dowiedziałam się, że do samodbałości nie prowadzi jedna droga, jak powiada wielki biznes z pomocą krzyczących reklam. Albo platformy społecznościowe. Przyglądam się przypadkowym kafelkom na Instagramie. To ta opcja wybierana przez algorytm, który – mam wrażenie – chce mi coś powiedzieć. Coś, czego głośno nigdy z siebie nie wykrztusiłam, bo nie wypada, bo dużo pracy, bo jutro jeszcze więcej, bo mnie wkurza, bo ktoś czeka na moje maile, choć czekać nie powinien. "Potrzebny jest ci #selfcare, zajmij się sobą", wydaje mi się, że słyszę. Jestem przykładem dziecka idealnego polskiej kultury pracy. Kijek nie marchewka, to dla mnie chleb powszedni. Ale coraz częściej docierają do mnie okrzyki koleżanek, które wyleczone z jednej skrajności, popadają w drugą. Samodbałości do granic, bez zważania na innych. Bo przecież biznes to sprzedaje – okładki podręczników mówią "Jesteś najlepsza!", "liczysz się tylko ty!". Podobnie mówią cytaty na Instagramie. Wpadam więc zafascynowana w internetowy świat hasztagów #selfcare, w pewnym momencie mam wrażenie, że za chwilę sama dotknę absolutu. Bo od kilku lat w tej instagramowej bańce samodbałości jest wszystko!

W języku angielskim pięknie żongluje self care wspomniana już Paltrow na platformie Goop. Oczywiście, można się naigrywać z celebrytki, którą na zawsze zapamiętam z roli Tracy w "Siedem", że nawiedzona. Że co to za pomysł sprzedawać świece o zapachu własnej waginy czy orgazmu (tak, taka też występuje w ofercie), albo urządzenie będące "rozwiązaniem na intymne welness" (cokolwiek to znaczy) za 500 dolarów. Ale Paltrow to błyskotliwa bizneswoman, która startując w odpowiednim czasie z produktem self care, jakim jest platforma Goop, zrobiła na nim interes życia. Czym więc ten self care jest?

PRÓBA KONKRETNEGO DEFINIOWANIE SELF CARE, KTÓRE JEDNEJ DEFINICJI NIE MA

"Biały lotos", serial będący satyrą społeczną, którego akcja dzieje się w hotelu spa na Hawajach, przemówił do mnie. Tak wygląda piekło self care, pomyślałam. Choć zabawny, przedstawia wszystko to, do czego doprowadziło nas mylne rozumienie samodbałości. Poza tym, mając w głowie silne postanowienie, że w końcu nadszedł czas na poświęcenie sobie większej uwagi, zaczynam panikować, że przecież nie mam na to czasu. Ktoś mi każe ustalić plan dnia, którego powinnam się trzymać, a wieczorem posłuchać jednego z odcinków wyjątkowo drogiej aplikacji na sen, dzięki której w łóżku towarzyszą nam głosy celebrytów… Nie uspokaja mnie nawet czytający historyjkę Harry Styles, bo nagle zaczynam się wiercić, czy ja dobrze wyglądam w tej piżamie? Poduszka nie rozpłaszcza mi policzka? W końcu Harry obok gada. A to zobowiązuje. Spięcie. Bezsenność. No i po samodbałej nocy.

Ok, to może zadziała fit influencerka? Słucham, co mówi, a mówi dużo. W końcu wypluwa z siebie, że dzięki samodbałości będę bardziej wydajna w pracy i życiu prywatnym. Ale przecież ja nie chcę być bardziej wydajna. O co w tym wszystkim chodzi?

Z odpowiedzią już się rwie Marie Kondo, bogini uporządkowanego życia domowego. To prawdziwa guru dla milionów osób na świecie. Marie, moja równolatka, 36-letnia Japonka, która na perfekcyjnym dbaniu o siebie zbiła majątek, każe mi trzymać w domu nie więcej niż 30 książek, żeby był porządek wokół mnie, a przede wszystkim w mojej głowie. I już wiem, że znowu poległam, bo niby które z setek książek powinnam wyrzucić? I po co? "Radość życia z Marie Kondo"? Nie, dzięki. Poszukam swojej samodbałości inaczej.

52 miliony #selfcare tylko na Instagramie. Głównie pod zdjęciami paznokci, nieznośnymi selfie i cytatami. Trafiam na jeden, który bardzo mi się podoba: "Nie potrzebuję cytatu motywacyjnego, potrzebuję kawy". Parzę więc kolejną filiżankę i dzwonię do specjalistki – psychoterapeutki Sylwii Miller z poradni psychologicznej MeWell. Bo kto inny może mi tę samodbałość wytłumaczyć? Na początek małe rozczarowanie: nie ma jednej definicji. "Dbanie o siebie to świadomość, traktowanie siebie poważnie, branie odpowiedzialności za siebie", mówi. "Self care nie wymaga od nas wielkiego poświęcania czasu, wystarczy zacząć od słownictwa, którego używamy – bo słowa mają moc. Czasami powinniśmy siebie pochwalić, przytulić, ale innym razem zwrócić uwagę na to, że stosujemy złą narrację". Tego książki w pobliskiej księgarni, zdjęte przeze mnie (z bólem) z półek z samorozwojem, mi nie powiedziały. Przeciwnie, że jak już zacznę siebie przytulać, to kończyć nie powinnam, raczej odpychać od siebie wszystko i wszystkich, żeby już w tym błogim samouścisku pozostać. Pytam więc psychoterapeutkę, jak to z tymi poradnikami jest – mówią o tym, że warto afirmować siebie. Niby im wierzę, ale przecież wcale nie czuję się lepiej. "No właśnie, skoro jestem taka wspaniała to dlaczego tego nie czuję? Gdyby poradniki uczyły nas samodbałości, na świecie nie potrzeba byłoby już żadnych psychoterapii", uśmiecha się Miller. Jeszcze do tego wrócimy.

SELF CARE BEZ PRZYGOTOWANIA

Po prostu tak się nie da. To, co pomaga jemu, niekoniecznie sprawdzi się w moim przypadku. "Techniki trzeba dopasować do siebie. Dbanie o siebie to jest ciągła praca, świadomość momentu, w którym trzeba powiedzieć stop, podjąć decyzję kiedy przyspieszyć, a kiedy odpuścić. To również regulowanie emocji", wyjaśnia Sylwia Miller. Już wiem – potrzebuję bycia obecną, świadomą. Potrzebuję zwolnić. A to będzie wymagało ode mnie zmiany myślenia nastawionego na niekończący się wyścig. I tego, co najtrudniejsze – zrozumienia siebie. Tak naprawdę.

To ważna informacja, bo dotąd hasło self care tylko mnie frustrowało. Wyobraźnia podpowiadała, że trzeba zrezygnować ze strzępów wolnego czasu i pakować w to ciężko zarobioną kasę. I w sumie tak bardzo moja intuicja mnie nie zawodzi, bo "Harvard Business Review", który wcześniej cytowałam, donosi, że termin self care używany już w XVI wieku znaczył nie więcej niż dbanie o swoje, rozwijanie interesu. Dopiero na początku XX wieku znaczenie zaczęło się zmieniać, odnoszono je do zdrowia, za to w intensywnym kontekście religijnym. Ale prawdziwy pik samodbałości zaczął się pięć, sześć lat temu. To wtedy #selfcare zalał Twittera. Wtedy zaczęłam obserwować, że niektóre ze znajomych podpisują zdjęcia: "Wdzięczność". Jak się okazuje, nie tylko ja to zauważyłam. "W ostatnim czasie na popularności zyskały określenia czułość, dbanie o siebie, self care. Ale co ludzie przez to rozumieją?", zastanawia się Miller. "Spotykam na moich sesjach pacjentów, którzy używają tych słów, bo są popularne. Jednak większość z nich nigdy nie zastanawiała się co tak naprawdę znaczą. Jedna z moich pacjentek – mama małych dzieci, zapracowana rozwijaniem biznesu, zgłosiła się do mnie z zaburzeniami lękowymi. Objawy klasyczne – stres, napięcie, bóle psychosomatyczne. Zanim pojawiła się w moim gabinecie medytowała, zapoznawała się ze specjalistycznymi technikami, jak trening autogenny Schulza, przysłuchiwała się webinarom. Afirmowała, wizualizowała. Ale nic z tego nie zadziałało. To dlatego, że dbanie o siebie musi – jak wszystko – mieć swój początek. A ma go w świadomości siebie. I żeby w ogóle zacząć stosować self care, trzeba go zrozumieć poprzez zidentyfikowanie miejsca, w którym znajdujemy się w życiu", podsumowuje psychoterapeutka.

SELF CARE TO NIE PIZZA I SERIAL (A PRZYNAJMNIEJ NIE TYLKO)

Tak zwany cheat day – czyli dzień kiedy odpuszczamy zdrową dietę i raczymy się ciastkiem lub pizzą, oglądanie ciągiem całych sezonów nowych seriali na platformach streamingowych, a nawet wspinaczka, skakanie na spadochronie… Samodbałość ma różne profile, ale w internetowej kulturze masowej stała się nagle czymś, co nie wymaga od nas zbyt wielkiego poświęcenia, a tylko dania sobie chwilowej przyjemności. Żadnej próby przejęcia kontroli nad sobą, a tym samym – światem, który zmienia się w mgnieniu oka. "Self care to constans. Z perspektywy zdrowia psychicznego to codzienne rozumienie swoich potrzeb, panowanie nad stresem dzięki wiedzy o tym, co go wywołuje", mówi Miller. W naszej rozmowie znowu wracają nieszczęsne poradniki. "Z powodzeniem coraz więcej w debacie publicznej mówi się o psychoterapii. Ale wciąż jest mnóstwo ludzi, którzy nie mają z nią nic wspólnego, nie mają odpowiedniego wykształcenia, ale biorą się za pisanie poradników. Dlatego nie jestem ich zwolenniczką, bo rady, które tam znajdziesz sprawdzają się u autora, ale u ciebie już niekoniecznie. Przykład? Techniki oddechowe tak powszechnie opisywane we wszystkich bibliach dbania o siebie nie zawsze pomogą. Owszem, możemy próbować uspokoić organizm spowalniając oddech w sytuacjach stresowych."

Samodbałość jest więc poświęceniem sobie czasu, uwolnieniem codziennego napięcia. Jeśli jeden wieczór z pizzą pomoże, fantastycznie! Ale na pizzy nie oprę przecież całej idei mojego self care.

SELF CARE W SYTUACJACH SKRAJNYCH I ULEGANIE CUDZYM SUGESTIOM

Prawdziwego wysypu porad dotyczących samodbania doświadczyłam w ubiegłym roku, dokładnie tydzień po tym, jak pandemia stała się rzeczywistością, a nasze zamknięcie w domach faktem. Co ze sobą zrobić? Ja akurat tego problemu nie miałam, do czasu aż mojego Instagrama nie zalały posty koleżanek, kolegów i blogerów, którzy nagle zaczęli intensywne kursy jogi, gotowania z szefami kuchni restauracji z minimum trzema gwiazdkami Michelin, choć więcej gwiazdek niż trzy mieć nie można. Potem nauka nowego języka, a najlepiej dwóch. Przemeblowanie chaty. I najlepiej szafy. Nowe dresy. Dużo dresów. Kurs szydełkowania, a wieczorami screeny rozmów odbywanych z przyjaciółmi na Zoomie. Marc Jacobs radził mi na Instagramie, że w ramach samodbałości trzeba pić każdego dnia zielone soki – rano i wieczorem. Wielokrotnie wspomniana Paltrow pokazywała mi swoje torby z zielonymi zakupami.

A Camila Cabello proponowała medytację nad basenem. W ciszy i spokoju. Problem w tym, że warzywnych soków nie lubię, a moje mieszkanie, choć na okolicę nie narzekam, basenu nie ma. Wrażenie zrobiła na mnie tylko jedna, jedyna hollywoodzka para: Blake Lively nagrywająca męża Ryana Reynoldsa farbującego jej w łazience włosy. I taki self care to ja rozumiem!

Ja w tym czasie nie nauczyłam się trzynastu nowych języków, nie zdobyłam online’owego certyfikatu nauczycielki jogi, wcale nie jadłam najzdrowiej na świecie, nie przebierałam się w suknie balowe, żeby wynieść śmieci. Za to napisałam książkę. Ale czy proces pisania książki mogłabym zaliczyć do self care? Trudno powiedzieć, zarywane noce i twórcza histeria zdarzały się częściej niż przewiduje to instrukcja samodbałości. A jednak – przecież zrobiłam coś dla siebie, skupiając się na sobie, będąc ze sobą. Zadbałam o to. Tak chciałam. "Mówi się, że to, co w życiu pewne, to zmiany", uśmiecha się Sylwia Miller. "Adaptacja do zmian i wytrwałość są bardzo ważne, są miarą zdrowia psychicznego". Chyba zdałam egzamin.

SELF CARE NA MAKSA CZYLI TOKSYNA

Wszystko z umiarem, żeby nie przesadzić. "Jeśli źle zrozumiemy self care, może dojść do toksycznych sytuacji", przestrzega Miller. "Budowa własnej wartości, praca nad samooceną – to wszystko trwa. Często przychodzą do mnie pacjenci mający problemy ze stawianiem granic, a więc niepotrafiący o siebie zadbać. Nieumiejętność stawiania granic związana jest z lękiem odrzucenia. Zdarza się, że w trakcie terapii u niektórych pacjentów wzrasta energia, pojawia się efekt wow, myśli, że nagle wszystko się zmieniło. To złudne, chwilowe. Bo lęk nadal w nich tkwi, przez co mogą reagować agresywnie. A przecież stawiać granice powinniśmy uprzejmie, zawsze z szacunkiem wobec drugiej osoby".

Źle rozumiana dbałość o siebie staje się toksyczna. Zupełnie jak w przypadku zdrowego egoizmu, który posunięty do granic staje się męczącym, okrutnym, wycieńczającym egoizmem.
Ale nie ma co się bać. Recepta jest prosta.

Self care? Po prostu, nauczmy się żyć. I w końcu zacznijmy traktować siebie poważnie.

Byle nie zbyt poważnie.

Artykuł powstał we współpracy z Sylwią Miller z Poradni MeWell.

Podziel się:
Skopiuj link:
uwaga

Niektóre elementy serwisu mogą niepoprawnie wyświetlać się w Twojej wersji przeglądarki. Aby w pełni cieszyć się z użytkowania serwisu zaktualizuj przeglądarkę lub zmień ją na jedną z następujących: Chrome, Mozilla Firefox, Opera, Edge, Safari

zamknij