fot. East News
Podziel się:
Skopiuj link:

Bruno Althamer. To on stoi za muralami Kory, Niemena i Brylewskiego. "Dzięki temu mam kontakt z zaświatami"

Żartuje, że drzewo u Kory pojawiło się chyba z lenistwa. Bo jak przygotowywał projekt, nie chciało mu się czyścić tego w programie graficznym. Taki styl. Zupełnie jak wtedy, gdy swój talent porównuje do "małpiej zręczności", dywagując, czy aby nie jest to kwestia powtarzanej latami czynności. Poznajcie bliżej Brunona Althamera, warszawskiego artystę, rzeźbiarza i coraz bardziej popularnego muralistę.

KG: Chciałabym cię lepiej poznać i dowiedzieć się, kto stoi za muralami, które stały się uwielbianą przez wielu częścią Warszawy.

BA: No nieźle.

KG: Wiedziałam, że trochę cię to skrępuje, ale trudno inaczej o tym mówić. Tak przecież jest.

BA: Tak jest, choć nie do końca to sobie jeszcze poukładałem. Każdy twórca w pewnym sensie zabiega o widzialność, słyszalność i uczestniczenie w dyskursie, a kiedy już się tak dzieje, zdajesz sobie sprawę, że to wcale nie jest najważniejszy element tej układanki. Chciałem chyba sobie w ten sposób udowodnić pewną zręczność – że jestem w stanie wycyrklować projekt i osiągnąć wszystkie cele. Trzeba było popchnąć niektóre planety, żeby ułożyły się w jednej linii i dopasowały do reszty.

KG: Sprawdziłeś, jak to jest być popularnym artystą i stwierdziłeś, że to nie dla ciebie?

BA: Raczej poznałem różne zjawiska z tym związane. Najistotniejsze to, żeby nie musieć się poświęcać w imię tego, co lubisz robić. Nie przypuszczałem, że skala zjawiska w przypadku portretu Kory okaże się tak duża, chociaż wyczuwałem, że to okazja do stworzenia czegoś publicznego. Zrobiłem kilkadziesiąt murali w swoim życiu. Większość pewnie już nie istnieje albo są zakryte innymi i nikt o nich nie wie poza kilkoma osobami w środowisku.

Źródło: archiwum prywatne Bruno Althamera

KG: Jakie były te poprzednie prace?

BA: Przez wiele lat malowałem graffiti. Zacząłem w gimnazjum i robiłem to przez całe liceum. Malowałem z wewnętrznej potrzeby, dla przyjemności. Czasem ktoś się o tym dowiedział, wtedy wpadały niewielkie zlecenia od kręgielni albo od klubu fitness, ale były to rzeczy anonimowe.

KG: Dostawałeś za to pieniądze?

BA: Tak, ale zawsze byłem zaskoczony, że ktoś chce za to płacić. Wtedy uczestniczenie w kulturze ulicznej nie miało jeszcze takiego statusu. Oferując swoje ściany, ludzie wychodzili z założenia, że co tam będziesz malował gdzieś na ulicy, jak możesz tutaj, w cieple. Jednak to nie była jeszcze ta estetyka, z której się teraz korzysta, żeby zasygnalizować, że coś jest cool i młodzieżowe. To był raczej element kultury hip-hopowej, która się narodziła w Polsce pod koniec lat 80.

Źródło: archiwum prywatne Bruno Althamera

KG: W którym momencie zająłeś się muralami na poważnie?

BA: Zawsze robiłem to na poważnie. Rozumiem że chodzi ci o moment, w którym uznałem przestrzeń publiczną jako obszar odpowiedzialności zbiorowej. Portrety robię, od kiedy pamiętam, ale dla reszty świata zaczęło się chyba od Roberta Brylewskiego. Znajomy, który go znał, zaaranżował wydarzenie w Pogłosie. Zaplanował koncert akustyczny zespołu Pokusa i mural. Poprosił mnie o to. Pamiętał, jak namalowałem portret Queen Mother, gdy byliśmy razem w Nowym Jorku. Polska publiczność może kojarzyć tę postać z filmu z Whoopi Goldberg o kobiecie ukrywającej się przed gangsterami w stroju zakonnicy. I choć miałem już zasadę, że nie wchodzę w projekty, na które nie ma środków, powiedziałem, że zrobię to, ale za punkt honoru postawiłem sobie, żeby zrobić to w jeden dzień. Nie miałem szablonu ani rzutnika, jedynie jakieś ksero wydrukowane na miejscu. Pędzlem na kiju malowałem coś, co miało być odsłonięte tego samego dnia. Chyba stres sprawił, że się udało.

Źródło: East News

KG: Fakt, że poznałeś Brylewskiego osobiście, miał jakiś wpływ na twoją pracę?

BA: Jest coś na rzeczy, że portretując ludzi, których się zna, łatwiej uchwycić podobieństwo. Nie wiem, na czym to polega, ale lepiej się to czuje. Intuicja pomaga, nie trzeba cały czas analizować, co pomyślą inni, gdy to będzie tak, a nie inaczej wyglądało. Chciałem, żeby efekt był trochę punkowy i taką dobrałem estetykę. Wtedy po raz pierwszy zacząłem wchodzić w postać: czytać o niej, interesować się jej życiem i twórczością. Teraz ta technika towarzyszy mi przy każdym muralu.

KG: Czyli Brylewski był najmniej zaplanowany, a potem zaczął się etap bardziej profesjonalny?

BA: Później zadzwonili do mnie z "Wysokich Obcasów", że robią projekt o kobietach będących symbolami wolności w związku ze stuleciem uzyskania praw wyborczych przez kobiety. Jak każdy artysta biorący udział w tej akcji mogłem wybrać bohaterkę, ale jak tylko usłyszałem "Kora", odpowiedziałem bez namysłu: "Tak, chcę Korę". Zaklepane. Nie wiem, czy jest związek między moim Brylewskim a pojawieniem się kolejnego zlecenia, ale nie miałem wtedy żadnego portfolio. Gdybym wysłał prace z okresu liceum, nikogo nie przekonałbym do realizacji. Tak się właściwie zaczęło. Potem okazało się, że znam dziewczyny, z którymi mam wykonać mural. Kilka lat wcześniej trafiłem do nich, bo szukałem na studiach jakiejś normalnej roboty. Praca na rusztowaniu taka mi się wtedy wydawała – wypełnianie pól jak w odstresowującej kolorowance.

Źródło: East News

KG: Nie frustrowało cię to wtedy?

BA: Owszem. Zwłaszcza że ten Dawid Bowie mi się nie podobał, ale taki projekt wygrał. Pamiętam, jak myślałem: "Fajnie byłoby stać tutaj z tą ekipą i robić własny projekt". Dość przewrotne, trzeba uważać, czego sobie człowiek życzy. Wykruszyłem się ze współpracy po tym projekcie. Czułem, że wpadnie mi coś ciekawszego. To był czas, gdy wysyłałem swoje propozycje w wiele miejsc, mając nadzieję, że ktoś odpowie. Polowałem na jakąś opcję korzystną finansowo. Nie wiem, czy etap zwykłego robotnika miał jakikolwiek wpływ na późniejsze zlecenia, raczej nie.

KG: Może nie miał bezpośredniego wpływu na zdarzenia, ale za to ukształtował w tobie pewne rzeczy. Może zrozumiałeś, czego pragniesz, a czego na pewno nie chcesz?

BA: Dalej nie wiem, czy chcę zakładać działalność, która będzie polegała na portretowaniu ludzi albo na upamiętnianiu. Ostatecznie to przecież martyrologia, ciężki temat. Sam jestem ciekaw, dokąd mnie to zaprowadzi.

KG: Myślisz, że tak jesteś teraz postrzegany: jako specjalista od portretów osób, które odeszły?

BA: Wyczuwam taką tendencję. Tu głównie zadziałały media, bo informacja miała szeroki zasięg. Ważne było też, że to postać Kory, a mój udział miał najmniejsze znaczenie. Nie chciałem epatować swoim stylem i realizować własnych potrzeb. Postanowiłem wykorzystać tę sytuację. Wiesz, dzwonią do ciebie z "Wysokich Obcasów". Zaczyna się gadka jak zwykle: "Nie mamy za bardzo pieniędzy". Myślę: "No dobra, w najgorszym wypadku będzie chociaż w gazecie". I dodaję: "Okej, ale chcę brać udział w malowaniu". Nie chciałem podpisać się pod czymś, czego nie wykonałem. To mi się wydaje nienaturalne. Liczyłem też, że sobie dorobię na tym rusztowaniu – za stawki robotnika.

KG: Kora to symbol. Gdyby coś poszło nie tak, odbiłoby się echem. A ty nie tylko stworzyłeś piękny portret, ale jeszcze rozszerzyłeś to do 3D, wykorzystując drzewo rosnące obok.

BA: W rzeczywistości miałem mało czasu na wykonanie projektu. Poszedłem na miejsce sfotografować tę ścianę. Zobaczyłem i pomyślałem: Ja p**lę, przecież tu nic nie widać przez to drzewo. Miałem jeden dzień na przygotowanie projektu. Nie chciało mi się usuwać tego drzewa na zdjęciach (śmiech). Teraz to część kompozycji, ale wtedy nie było oczywiste.

Źródło: archiwum prywatne Bruno Althamera

KG: Rozmawiałeś z Kamilem Sipowiczem przed namalowaniem Kory?

BA: Poznaliśmy się dopiero na odsłonięciu.

KG: I co powiedział?

BA: Czułem, że to nie do końca jego wersja Kory. Z bliskimi zawsze jest inaczej. Mają swoje projekcje, najbardziej wiedzą. Kamil Sipowicz oczywiście to przyjął, a fakt, że ludzie tak ciepło to odebrali, ułatwił to. Mnie ten fakt zresztą też ułatwił, bo wiem, że są rzeczy, które lepiej mi w życiu wyszły, a nie osiągnęły takiej popularności, ale tak już jest. Poznaję tych ludzi w chwili, gdy strata jest żywa i jest ona tematem spotkań. Przestałem oczekiwać, że jestem w stanie odtworzyć czyjąś wizję.

KG: Jesteś obsadzony w kilku rolach jednocześnie.

BA: Tak, to powoduje pewną niezręczność. Na szczęście bliscy nie byli tutaj stroną zamawiającą. Bieżąca praca z tymi emocjami sprawiłaby, że ręka by mi się trzęsła. A tak mogłem do tego podejść lekko. Nie miałem osobistego stosunku.

Źródło: East News

KG: Czesław Niemen skradł moje serce, nie wiem dlaczego.

BA: Bo jest kolorowy i optymistyczny. Niewykluczone, że jest to efekt pracy pana Czesława. Jego muzyka towarzyszyła mi na wszystkich etapach projektu, nie raz powodując gęsią skórkę czy stymulując kanalik łzowy. Tu też wszyscy mieliśmy więcej czasu na dystans, Niemen zdążył stać się mitem w międzyczasie.

KG: Skąd się wziął temat?

BA: Zawsze chciałem coś zrobić z Niemenem. Myślałem kiedyś o rzeźbie, bo zawsze czułem więź z tą postacią. Nie tylko słucham jego muzyki, ale wydaje mi się też ciekawy wizerunkowo. Twórcy rozumieją się na jakimś szczególnym poziomie, czują solidarność ze sobą, nawet jeżeli nie przebywają w tym samym wymiarze. Należą do jakichś klubów. Jesteśmy z Czesławem w tym samym klubie – łączy nas to, że robiliśmy zawsze swoje, nie do końca rozumiejąc otoczenie. To rodzaj pewnego konsekwentnego działania, czegoś, czego się nie da przerwać, człowiek musi to robić. Chciałem dać temu wyraz. Mieszkam na Powiślu i często słyszę kibiców śpiewających "Warszawski sen". Wydawało mi się, że przydałaby się jeszcze inna identyfikacja – wizualna.

KG: Dużo w tej pracy fantazyjnych elementów. Na przykład anioły.

BA: Anioły często pojawiają się u Niemena w tekstach. Ukradłem je z "Sądu ostatecznego” Hansa Memlinga, tylko podmieniłem im atrybuty. Te u Memlinga trzymały atrybuty cierpienia Chrystusa: krzyż, gąbkę, włócznię, bat. Koronę cierniową zamieniłem na lirę. Potem stwierdziłem, że właściwie instrumenty też były atrybutami cierpienia. Niby dawały Niemenowi możliwość istnienia, ale jednocześnie ściągały na niego nieszczęścia.

Pojawiają się też mimozy. Pewnie już wszyscy wiedzą, że tak naprawdę Tuwim nie pisał o mimozach – chodziło o nawłoć, która jest złota. Tuwim miał ograniczoną wiedzę botaniczną. Przewrotnie zdecydowałem się na mimozy. Wydało mi się piękną metaforą, że jest otoczony roślinami, które są tak wrażliwe, że pod wpływem dotyku chowają liście.

KG: W jakim jesteś teraz momencie?

BA: Zastanawiam się, co dalej. W kwestii murali to takie "na dwoje babka wróżyła". Próbuję odpisywać na maile ludziom, którzy podsuwają mi propozycje pracy, ale mam w sobie silną obawę, że skupienie na organizacji struktur potrzebnych do robienia murali będzie mnie odciągało od pracy twórczej. Mam taki obraz siebie jako pana jeżdżącego z teczką po urzędach. To skutecznie mnie odwodzi od formalizowania tej działalności. Zawsze ceniłem sobie możliwość wyboru.

KG: Myślę, że dla wielu osób to będzie zaskoczenie. Spodziewałam się, że masz pomysł, żeby w to iść „w ciemno”, bo świetnie ci to wychodzi.

BA: Pomysł mam raczej taki, żeby się dobrze czuć ze sobą. Prowadzenie działalności wiąże się z ryzykiem monotonii. To już nie będzie to samo. Ludzie już zawsze będą mówili, że im się Kora najbardziej podobała, a ja będę próbował zrobić coś nowego, lepszego. Nie czuję, że mam aż taką sprawczość.

KG: Trochę piętno przełomowego dzieła.

BA: No właśnie. Zenek Martyniuk cały czas jedzie ze swoimi pierwszymi hitami. (śmiech)

Źródło: archiwum prywatne Bruno Althamera

KG: Nie wiem, jak to się stało, że zaczęliśmy rozmawiać o disco-polo. Te propozycje, które dostajesz, nadal są "martyrologią"?

BA: Jak ktoś ma tego typu pomysł, od razu kojarzy to ze mną. To określenie jest trochę bezduszne, ale takie mamy nastroje narodowe, że lubimy dosadnie upamiętniać tragiczne wydarzenia. Utożsamiamy się z tym. Wątek wanitatywny jest bardzo silny w polskiej kulturze. Z kolei tradycja portretu trumiennego jest starsza niż cywilizacja europejska. Niewykluczone, że potrzeba utrwalenia pewnych uczuć związanych z czymś, czego nie ma, była motywacją rozwoju sztuki. Jest potrzeba, a ja ją realizuję jak mogę. Ludzie tego potrzebują. Wszystko się dzieje tak jak powinno, to właściwe rozwiązanie. Staram się, żeby ludzie czuli, że to do nich należy, żeby mieli wspólną identyfikację wizualną, żeby czuli, że mówią o tym samym.

KG: Potrafisz uchwycić w swoich pracach coś metafizycznego.

BA: Faktycznie szukam dla siebie czegoś takiego. Nie chodzę do kościoła, ale znajduję to gdzie indziej. Czuję też trochę, że mam dzięki temu kontakt z zaświatami – że zbliżam się do nienamacalnego i nieznanego. Mam wrażenie, że to rodzaj jakiejś praktyki – głowa pracuje wtedy jak szalona i powoli oczyszcza się w pewnej defekacji myślowej. Dobrze, że nikt nie słyszy wtedy moich myśli. Człowiek nosi w sobie ciężkie rzeczy i one wyłażą.

KG: Jest coś, czego byś nie zrealizował?

Najlepiej od razu walnąć prosto z mostu: nie namalowałbym portretu Hitlera. Ale po chwili pojawia się refleksja: zależy gdzie, jak i czym. Bo to nie musiałaby być przecież farba.

Podziel się:
Skopiuj link:
uwaga

Niektóre elementy serwisu mogą niepoprawnie wyświetlać się w Twojej wersji przeglądarki. Aby w pełni cieszyć się z użytkowania serwisu zaktualizuj przeglądarkę lub zmień ją na jedną z następujących: Chrome, Mozilla Firefox, Opera, Edge, Safari

zamknij