autor: Tomasz Kempa
Podziel się:
Skopiuj link:

A gdyby tak rzucić to wszystko i wyjechać. Tylko dokąd?

Wielu z nas marzyła się pewnie kiedyś wiejska sielanka i wytchnienie od miasta. Niektórzy poszli krok dalej i chęć oderwania się od zgiełku ulic przekuli na praktykę – jeszcze zanim pandemia zapędziła wszystkich do szukania bardziej ustronnych miejsc. Wśród zwierząt i natury wiją swoje nowe gniazdo i zapraszają do niego innych, równie spragnionych zaczerpnięcia świeżego powietrza. Ania i Sławek z Rancho Pogorzała oraz Emilia i Adrian z Siedliska Likusy odpowiadają na wszystkie pytania: co, jak, kiedy, dlaczego i… jak daleko oraz na jak długo. Jak wygląda polskie dolce vita in campagna?

Ola Lipecka: Ania i Sławek 12 lat temu zdecydowali się przenieść na zielone Żuławy, o których zresztą Wincenty Pol pisał: Jeżeli Wenecja jest miastem na wodzie - to można by tu o Żuławach powiedzieć: że Żuławy są krajem na wodzie... Krajobraz łąk i żyznych kujawskich pól urzec może wielu – co jednak zadecydowało, że swoje miejsce na ziemi para naszych bohaterów znalazła właśnie tu?

Ania: To trochę dłuższa opowieść, a jej początek w zasadzie rozpoczął się zanim się jeszcze poznaliśmy. Odkąd pamiętam zawsze chciałam zamieszkać w starym domu na wsi, móc zajmować się zwierzętami, mieć konie. Koniarzem jestem od dziecka, moja przygoda z tymi pięknymi zwierzętami zaczęła się, kiedy miałam kilka lat. Jeźdźcem natomiast jestem od 11. roku życia. W jakiś sposób zawsze wiązałam swoją przyszłość z końmi. Życie jednak toczy się własnymi torami. Będąc na studiach we Wrocławiu, a potem pracując w wielkim mieście, zaczęłam mieć odczucia, że moje marzenia z dzieciństwa to marzenia ściętej głowy. To było smutne. Wtedy mniej więcej podjęłam decyzję, że jeśli kiedykolwiek będę mieć okazję to wyjadę z Wrocławia i wrócę do korzeni.

Jakiś czas potem poznaliśmy się z mężem i postanowiłam, że wyjeżdżam z Wrocławia do Malborka ponieważ jedno z nas i tak musiałoby to zrobić. Dla mnie był to właśnie ten moment, który zadecydował o wszystkim, zostawiłam swoje w miarę poukładane życie, niezłą pracę w zawodzie, znajomych, znaną sobie strefę komfortu. Sławek jest żołnierzem zawodowym, oficerem, w tej chwili rezerwy, wtedy jednak był w służbie czynnej. Musieliśmy znaleźć coś w okolicy jego miejsca pracy. Coś wystarczająco blisko, ale też wystarczająco daleko by nie odczuwać zgiełku miasta. Tak znaleźliśmy się na Żuławach, w krainie wydartej wodzie.

Co nas urzekło? Cisza i spokój, niesamowita melancholijność krajobrazu, bogata historia regionu, w którą jak się później okazało, udało nam się, nieźle wpisać.

A Emilia i Adrian? Oni nie do końca zerwali więzi z miastem. Wciąż wiodą raczej podwójne życie, choć – jak przyznaje Adrian – to właśnie Likusy zaczynają zabierać im coraz to więcej czasu. Ich pierwotne źródło utrzymania, branża filmowo-reklamowo-produkcyjna, schodzi powoli na dalszy plan. Na razie jednak ich Mazury, cud natury są światem równoległym, a jednak wciąż innym od warszawskiego tłoku.

Adrian: Pochodzę z Górnego Śląska. Od zawsze czułem, że chciałbym, że chcielibyśmy zainwestować w ziemie. W pewnym momencie podjęliśmy decyzję i zaczęliśmy poszukiwania. Zaciekawiły nas 3 czy 4 działki położone w okolicach Likus. Kiedy miałem na własne oczy zobaczyć jedną z nich, zgubiłem się w lesie. To był chyba luty lub marzec, w każdym razie cały teren pokrywała pierzyna śniegu. I właśnie pośród takiego krajobrazu zobaczyłem stary, rozwalający się dom. Poczułem, że to chyba o czymś takim właśnie marzyłem…! Po ledwie 2 tygodniach staliśmy się jego właścicielami. Urzekło nas przede wszystkim położenie – Likusy chyba nawet nie kwalifikują się do miana wsi, to osada. I, co za tym idzie, panuje tu totalny brak cywilizacji. Do najbliższego sklepu jest z 6 czy 7 kilometrów, a poza sezonem turystycznym mieszka tu na stałe 11-12 osób. Mało jest jednak takich miejsc, a już szczególnie w tym sezonie. A zwłaszcza takich – dom w Likusach naznaczony został przez historię. W latach 40. był świadkiem repatriacji. Musieliśmy w nim przeprowadzić generalny remont, by go uratować. Cały czas mówię jednak o naszym prywatnym domu, bo siedlisko – w stanie równie zniszczonym – kupiliśmy dopiero rok później. Od początku nie było też mowy, by kupować nową działkę i to na niej budować coś nowego. Przecież w taki sposób traci się duszę miejsca – a dusza to historia.

Źródło: Tomasz Kempa

Dusza to historia – podobnie twierdzą Ania i Sławek. Ich dom, ukryty pośród żuławskich pól, ma za sobą bagaż przeszło 140 lat doświadczeń. I tyleż samo zaniedbania. Inni nazwaliby go ruiną, Ania i Sławek – spełnieniem marzeń. Dlaczego jednak padło właśnie na niego? I jaką historię ma do przekazania?

Dom można powiedzieć jest elementem kluczowym, który wpisuje nas w pewne ramy, nie tylko historyczne, ale także przestrzenne. Narzuca nam, ale nie ogranicza, pewne decyzje i prowadzi ścieżką. Lubię myśleć, że dobre duchy tego domu prowadzą nas i czuwają nad tym co się dzieje.

Źródło: Marcin Grabowski, stylizacje Karolina Mears

Prawdopodobnie, gdybyśmy nie zdecydowali się by kupić to siedlisko, ten dom by już nie istniał, jak wiele tego typu domów w okolicy. Szukając miejsca dla siebie, myśleliśmy o domu z duszą, z jakąś historią, którą chcieliśmy ocalić. Żyjemy w czasach kiedy znacznie łatwiej i taniej jest postawić kolejny "kartonowy" domek z katalogu, niż pochylić się nad czymś co pamięta czasy, w których nas jeszcze nie było na świecie. Ma wartość historyczną, architektoniczną, a także sentymentalną. Ten dom stoi tu ponad 140 lat i przy odrobinie zaangażowania postoi kolejne 100 lat, my jesteśmy w nim na chwilę. Takie domy są jak stare drzewa, które go otaczają. Mógłby opowiedzieć niejedną historię i chcieliśmy by te historie miały szanse być opowiedziane. Mieliśmy sporo szczęścia, bo krótko po zakupie domu, odwiedził nas starszy pan mieszkający we Frankfurcie nad Menem. Ten człowiek przyjechał na Żuławy by sprawdzić czy dom, w którym się urodził jeszcze stoi. Dowiedziawszy się, że ktoś kto kupił dom jego kuzynostwa, postanowił nie burzyć go, a reanimować, zajechał do nas. Zapytał czy może przekazać tę informację do Kanady gdzie mieszkają potomkowie budowniczych naszego domu – Familia Harderów. Mieliśmy okazję ich poznać, użyczyli nam zdjęcia ze starych rodzinnych albumów, na podstawie których jesteśmy w stanie odtworzyć wygląd tego domu z czasów swojej świetności. Takie spotkania są bardzo emocjonalne, najstarszy członek rodziny, który uciekał stąd jako 4-letnie dziecko przed wojskami rosyjskimi, zabrał ze sobą małą, kolorową szybkę z ganku. Całe swoje dorosłe życie patrzył przez tę szybkę, a w pewnym momencie my spojrzeliśmy przez taką samą szybkę, po drugiej stronie świata i niemal 100 lat później i … postanowiliśmy odbudować ten dom, ganek i zamontować tę szybkę na swoim miejscu by po nas mógł się ktoś cieszyć jej pięknem.

No dobrze, ale czy człowiek w otoczeniu tak pięknego krajobrazu, mieszkający w odrestaurowanym domu z historią, do tego z daleka od swoich nawet i najbliższych sąsiadów – czy ulegnie zmianie? Inne środowisko mogłoby wszak oznaczać obudzenie innego wewnętrznego ja. To zagwozdka, którą mogliby pomóc rozwiązać Emilia i Adrian. Nie zerwawszy więzów z Warszawą, wciąż w niej pracują i realizują coraz to kolejne projekty. Jak bardzo zatem ich "miejskie" wcielenia różnią się od tych żyjących w Likusach? Gdzie czują się bardziej "sobą"?

Emilia ma na ten moment zdecydowanie większe więzy z miastem niż ja. Jej kariera się rozwija, ja powoli kieruję się w stronę wiejskiego życia w Likusach (zaznaczmy, że w momencie, w którym rozmawiamy Adrian jest na planie filmowym – przyp. red.). Ale to też jest tak, że praca jest jak narkotyk. I jeśli robiło się coś X-lat, to trudno z tego ot tak zrezygnować. Możemy to też porównać do picia kawy – mało jest takich, którzy po długim czasie z niej zrezygnują z dnia na dzień. Do Likus przenosimy się stopniowo. Tak, to dwa inne światy. Tak, jesteśmy w Likusach spokojniejsi. Ja na przykład czuję, że nie potrzebuję szukać innego miejsca, choć Emilia nie byłaby taka pewna. To może zabrzmieć jak banał, ale po latach tułaczki po planach filmowych wreszcie czuję, że to właśnie tu mogę wracać i czuć się u siebie.

A jak wygląda zwykły dzień na wsi? Prowadzenie agroturystyki to praca 24/7 – tej przyziemnej prawdy nie kryją Ania i Sławek. Oporządzenie kóz, zadbanie o gości, doprowadzenie remontu domu do końca… Każde z tych zajęć z osobna jest czasochłonne! Ale właścicielom Rancza daje również mnóstwo, mnóstwo satysfakcji. Jak więc wygląda ich dzień jak co dzień?

Różnie w zależności od pory roku, zawsze jednak dzień zaczyna obrządek przy zwierzakach. Karmienie (napełnianie siatek z sianem, dawanie paszy – nie wszyscy jedzą to samo), dojenie kóz, wypuszczanie na dwór. W sumie zajmuje to około 3 godzin każdego ranka i potem wieczoru. Jeśli kozy z powodu np. złych warunków atmosferycznych nie wychodzą na zewnątrz, trzeba jeszcze sprawdzić i wymienić w każdym boksie wodę na czystą, dołożyć siatki z sianem, dościelić czystej słomy itd. . Sławek potem zajmuje się różnymi bieżącymi sprawami, sprzątaniem padoków lub boksów, naprawianiem ogrodzenia (kozy niszczą i są w tym bardzo skuteczne), naprawianiem siatek na siano, czy innymi rzeczami, które trzeba wykonać lub są zaplanowane np. dostawieniem kolejnego boksu. Ja najczęściej zaczynam wtedy robić pierwszą partię sera. Cały proces zajmuje około 3-4 godziny w zależności od rodzaju sera. W ciągu tego czasu są tzw. przerwy technologiczne, które staram się jakoś konstruktywnie wypełnić, obrabiam zdjęcia bądź odrabiam lekcje z angielskiego. Taka przerwa nie jest wystarczająco długa by zająć się jakąś grubszą robotą, ale też nie, aż tak krótka by nie robić nic.

Potem, kiedy już pierwsza partia sera formuje się, najczęściej idę do stajni, pomóc Sławkowi i wygospodarować trochę czasu by zając się końmi. Oboje jeździmy, konie są w treningu, także i im muszę poświęcić trochę czasu, na pracę, jazdę czy po prostu przebywanie z nimi, spacer. Tak by utrzymać więź, relacje, zaspokoić ich potrzeby. Ponieważ remont, jak wspominałam trwa, staramy się także ogarnąć ten temat, realizować rzeczy, które sobie założyliśmy. W tym roku do jesieni chcielibyśmy przywrócić do istnienia ganek, którego wygląd znamy tylko ze starych zdjęć. Na ich podstawie zwymiarowaliśmy go, zrekonstruowaliśmy w programie graficznym, zrobiliśmy zestawianie potrzebnych materiałów, zamówiliśmy je i przyszedł czas go odbudować. Jeśli mam mniej obłożony dzień, po południu, kiedy kozy wracają do stajni, zabieram się drugi raz za sery. Sławek w tym czasie robi część obrządku, a potem po godz. 20 jeszcze idziemy doić kozy, karmić konie i sprawdzić czy wszystko jest ok. Średnio więc wracamy do domu po godzinie 22. Wiosną i latem warzymy sery codziennie, jesienią i zimą co drugi dzień. Te pory roku, jesień i zima są więc dla nas nieco mniej pracochłonne, choć na nudę nie da się narzekać!

Pozostańmy na chwilę na Żuławach – Ania i Sławek odnaleźli się tutaj jako hodowcy kóz. Robione przez nich sery zostały docenione przez prestiżowy Żółty Przewodnik Gault&Milau Polska. Takie wyróżnienie, zwłaszcza ze strony lubujących się w serach Francuzów to nie byle co! Do mistrzostwa trzeba było jednak znaleźć drogę samemu. Skąd właściwie Ania i Sławek zaczerpnęli pomysł rozpoczęcia własnej produkcji?

W tej chwili nasze stado liczy 47 kóz i 4 konie, 2 psy i prawie 4 koty. Prawie ponieważ po 20 lipca dołączy do nas kociak adoptowany z jednej z pomorskich fundacji zajmująca się pomocą zwierzakom.

Długo przestrzeń w stajni, którą teraz zajmują kozy, była przestrzenią niezagospodarowaną. Było to zbyt mało miejsca na boksy dla koni, przeszkadzała nieco konstrukcja budynku. Zostawiliśmy to więc, licząc, że wyjdzie w praniu i… wyszło. Nasza pierwsza koza trafiła do nas 5 lat temu. Ma na imię Mela i mamy ją cały czas. Od niej się wszystko zaczęło. Zrobiliśmy dla niej pierwszy boks w tamtej niezagospodarowanej części stajni i olśniło nas, że to idealna przestrzeń na więcej kóz, a że w kozach nie da się nie zakochać to i nam się nie udało. Dosyć szybko więc postanowiliśmy zorganizować Meli towarzystwo (kozy to bardzo stadne zwierzęta) i tak pojawiła się Daisy i Mefisto. W tamtym czasie zdarzyło się nam kupić kozi ser od znajomej. Bardzo nam smakował, ale że odległość, która nas dzieli nie jest mała, to rzadko mieliśmy przyjemność go jeść. Już wtedy nie piłam mleka krowiego (ze względu na lekką nietolerancję). A Daisy właśnie wtedy dawała mleko. To ona nauczyła mnie jak doi się kozy i takim sposobem mieliśmy trochę własnego koziego mleka do kawy. A jeśli uzbieraliśmy trochę więcej mogliśmy zrobić nasz pierwszy ser. Początkowo Sławek robił ser, w ilościach oczywiście znikomych. Od czasu do czasu udało się nam poczęstować znajomych. Tak, w zasadzie się zaczęło, od grona bliskich osób, którym sery przypadły do gustu. Powoli rozbudowaliśmy stado. Dziś choć w skali wytwórców serów wciąż jesteśmy maleństwem, to mamy swoich stałych klientów, którzy są z nami prawie od początku.

Jeśli chodzi o rekomendacje G&M to oczywiście jest to dla nas olbrzymie wyróżnienie. Do dziś nie wiemy w jaki sposób inspektor przewodnika dowiedziała się o nas i jak dotarł do naszych serów. Wiemy, że także dla restauratorów, którzy dostali rekomendację jest to wciąż tajemnica. Byliśmy wtedy bardzo zaskoczeni, a początkowo myśleliśmy, że to jakiś żart. Czy jest to szansa dla nas na rozwój? Zależy co, kto rozumie pod tym pojęciem. Na pewno jest to bardzo prestiżowe wyróżnienie. Nie planujemy jednak się szczególnie szybko rozrastać. Z założenie to hodowla hobbystyczna, podobnie jak serowarstwo. Póki jest to dla nas zabawa, radość z obcowania ze zwierzętami, eksperymenty, a nie nastawienie na twardy biznes, a nasi klienci doceniają tę filozofię, póty będziemy z satysfakcją funkcjonować. Zależy nam by móc zajmować się kozami samodzielnie, by móc szczerze powiedzieć, że kozy utrzymywane są w systemie ekstensywnym, a maluchy (koźlaki) nie są odrzutem, który kończy w transporcie i rzeźni. U nas jest miejsce na sentymenty i wdzięczność dla koziej matki, która dzieli się z nami mlekiem, z którego możemy wytworzyć ser. Bez nich, nic by nie było, dlatego szanujemy je, ich potrzeby, więzi z malcami i czas jaki potrzebują młode, spędzić przy matce by się w pełni rozwijać. To nie jest oczywiście konwencjonalne podejście, ale możliwe i dla wielu budujące.

A czy kozy mogą mieć swoje kaprysy?

Kozy to niesamowite, bardzo inteligentne i różnorodne pod względem osobowości, w sumie powinnam powiedzieć kozowobości, stworzenia. Każda z naszych kóz oprócz imienia, ma niepowtarzalny charakter i upodobania, nie tylko w kwestii tego co lubią jeść, ale także np. drapania. Zimą, kiedy kozy jedzą więcej paszy treściwej, u nas głównie owies, ale także z dodatkami takimi jak; makuch lniany, otręby pszenne, wysłodki buraczane, mam przy dojeniu kilka miseczek. Dlaczego? Ano dlatego, że niektóre kozy nie lubią wysłodków buraczanych, inne nie lubią żadnych dodatków w owsie np. Tonia. Muszę zatem żonglować tymi miseczkami w zależności, którą kozę doję i co akurat ta lubi bądź czego nie lubi. Oczywiście wydłuża to nieco czas pracy, ale zacieśnia bardzo relacje z tymi zwierzętami, co jest satysfakcjonujące. Mamy też kozę Fionę, która bardzo nie lubi kiedy doi ją Sławek. Wstrzymuje mleko. Moim zdaniem chodzi o to, że Sławek jej nie drapie, albo ją drapie nie tak jak ona lubi przed dojeniem. Mi to znacznie lepiej wychodzi bo z dojeniem Fiony nie mam problemów.

Mamy szczęście mieć dosyć zrównoważone stado, ale kiedy poobserwuje się kozy dłużej, widać, że niektóre kozy lubią się bardziej inne mniej. Na tej podstawie wiedzieliśmy, które kozy mogą razem mieszkać w boksach w stajni i dzielić bezpiecznie mniejszą przestrzeń. Dzięki temu, że mają te swoje cechy, upodobania i zwyczaje ławo jest nam ocenić czy z daną kozą jest wszystko w porządku. Jeśli nie zachowuje się nagle tak jak zwykle, wiemy że może jej coś dolegać i trzeba to sprawdzić.

Kreatywnie w Likusach realizują się również Emilia i Adrian. Udostępniają także swoje siedlisko wszystkim tym, którzy chcieliby "zrobić coś fajnego" – joga, food gateway… a także treningi życia codziennego. Jaka jest historia stojąca za tym projektem?

Pomysł na treningi życia codziennego nie wziął się od nas – ja sam czuję się laikiem w temacie. Wpadła na niego nasza wieloletnia przyjaciółka, Patrycja Bartoszek-Kempa, terapeutka (i arteterapeuta w jednym). Jej pracownia "Sztuka Niepowtarzalna" organizuje zajęcia artystyczno-terapeutyczne dla osób z trudnościami, zespołem Downa, chorobą Aspergera itd. To także za sprawą Patrycji gościli u nas bohaterowie programu "Down The Road", realizowanego przez stację TVN. Od razu wyjaśniam – nie ma tu nic z komercyjności. Cieszymy się, że Likusy mogły dać trochę frajdy uczestnikom programu. A treningi "z życia codziennego"? To takie zajęcia, no właśnie, z życia wzięte. Czyli na przykład co robimy jeśli zabraknie cukru? – to jedno z wyzwań, z jakimi mierzą się uczestnicy.

Źródło: Tomasz Kempa

Myślę, że zaleta siedliska leży w tym, że tu można naprawdę poczuć się wolnym, wolnym od spojrzeń innych i jednocześnie wolnym blisko natury. Są lasy, można organizować wycieczki. Jest pełna swoboda swoich zachowań – da się być sobą, po prostu.

Takie inspirowanie się nawzajem, zbieranie ciekawych pomysłów i dawanie ludziom przestrzeni na organizowanie ich projektów – to trochę "networking", tyle że daleki jakiegokolwiek korpo. Poznajemy wielu ciekawych ludzi, poszerzamy horyzonty. Sami też mamy już trochę własnych pomysłów, ale o nich chcielibyśmy na razie jeszcze nie mówić.

Teraz jednak, o kontakty i bliskość dość trudno – pandemia kładzie się cieniem na przyszłość branży turystycznej. Jednak można odnieść wrażenie, że branże turystyczna, gastronomiczna czy modowa nigdy wcześniej nie były tak solidarne. Ludzie nie tracą dobrej energii i motywacji do działania. Dowód? Chociażby Facebook Ani i Sławka. Jak udało im się przetrwać ten trudny czas i jakie mają plany na przyszłość?

To jest rudny rok, dla nas nie tylko ze względu na Covid, ale także ja miałam pewne zdrowotne komplikacje, które nieco utrudniają nam w pełni normalne funkcjonowanie. Nie jesteśmy jednak dużym producentem, a maleńkim zagrodowym wytwórcą i stosunkowo łatwo było się nam przestawić na wytwarzanie serów długo dojrzewających w momencie, kiedy kontakty międzyludzkie były ograniczone. Sery długo dojrzewające zawsze mamy w deficycie, a zainteresowanie jest spore, więc wykorzystaliśmy ten czas i nadrobiliśmy trochę zaległości. Nie obeszło się bez pewnych strat jednak nie skupiamy się mocno na tym. Są rzeczy, na które nie mamy wpływu, nie ma sensu więc się tym mocno zadręczać. Najważniejsze to iść na przód.

Źródło: Marcin Grabowski, stylizacje Karolina Mears

Plany dotyczące najbliższej przyszłości to oczywiście rekonstrukcja ganku, w zasadzie zaraz zaczynamy. Przy dobrych wiatrach powinno nam się udać zabezpieczyć dach spichlerza, za który także się musimy w końcu zabrać. Chcielibyśmy też przeprowadzić trochę drobniejszych remontowych prac wewnątrz domu np. naprawić sufit w spiżarni. Chcemy też dostawić kilka boksów dla kóz w stajni jeszcze przed jesienią co jest dosyć istotne ponieważ w tej chwili kózy blokują nam dwa boksy dla koni. Przy zabiegach weterynaryjnych boksy dla koni są potrzebne, choć na co dzień nasze konie mieszkają w systemie wolno wybiegowym. Nie są to więc jakieś górnolotne plany, a raczej takie związane z naszą codziennością i pchnięciem remontu znów trochę do przodu.

Kolejne, co wraca do nas po pandemii? Podróże. Te zaś uwielbiają Emilia i Adrian. Jeszcze przed lockdownem udało im się odwiedzić wymarzone Andamany. Jaki więc będzie kolejny cel ich podróży?

Tak, zawsze lubiliśmy podróżować. A Indie od dawien dawna nas przyciągają, ciekawią. Na razie nie mamy jednak planów na to, gdzie dalej. Czekamy, aż sytuacja będzie bardziej stabilna. Jednak za każdym razem wyjazd z Likusów jest trudny. I to nie dlatego, że mamy siedlisko, mieszkamy na wsi, więc nie można tego za sobą po prostu zostawić i ruszyć w drogę. Nie. Jednak za każdym razem trochę ciężko na sercu, kiedy trzeba stąd wyjechać. Towarzyszą temu emocje. Za bardzo lubimy Likusy – mogę mówić oczywiście tylko za siebie, ale czuję, że znalazłem swoje miejsce na ziemi.

Źródło: Tomasz Kempa

Daleko od miasta można odnaleźć swój raj, przepis na własne carpe diem. Jak udowadniają Adrian i Emilia, zamieszkanie na wsi nie oznacza całkowitego przekreślenia wszystkiego, co wcześniej – żyjąc na granicy dwóch światów udaje się zachować równowagę. A jak dodają Ania i Sławek: Tam Dom Twój, gdzie… kozy Twoje.

Podziel się:
Skopiuj link:
uwaga

Niektóre elementy serwisu mogą niepoprawnie wyświetlać się w Twojej wersji przeglądarki. Aby w pełni cieszyć się z użytkowania serwisu zaktualizuj przeglądarkę lub zmień ją na jedną z następujących: Chrome, Mozilla Firefox, Opera, Edge, Safari

zamknij