fot. Archiwum prywatne
Podziel się:
Skopiuj link:

Adriana z Olsztyna i jej londyńska historia rodem z filmu „Diabeł ubiera się u Prady”

Ta historia przypomina film „Diabeł ubiera się u Prady”. Adriana Krawcewicz – tak jak bohaterka kinowego hitu – od lat uczy się funkcjonować w kapryśnym świecie mody. Z powodzeniem i z sukcesami. Ale bywało, że rozważała powrót do Polski.

Mimo że w Londynie mieszka od ośmiu lat, rodzinny Olsztyn lubi się nią chwalić w lokalnych mediach. W internecie można znaleźć trochę wywiadów i doniesień o kolejnych sukcesach odnoszonych przez nią za granicą. A tych faktycznie od pewnego momentu zaczęło przybywać. Trzydziestodwuletnia Adriana Krawcewicz, ilustratorka mody i graficzka, ma na koncie współprace z takimi markami, jak H&M, TOD's, Benefit, Dune czy Roberto Cavalli. Na początku roku do sprzedaży trafi kolekcja T-shirtów marki Reserved z ilustracjami zaprojektowanymi przez Adrianę i sygnowanymi jej imieniem. Ada lubi mieszać gatunki i poszukiwać oryginalnych rozwiązań. Zajęła się też filmami modowymi. Za klip "One day", w którym nie tylko wykorzystała elementy ilustracji, ale też swoją kompozycję muzyczną, zdobyła nominacje na festiwalach modowych m.in. na Canadian Fashion Film Festival. Ale za jeden ze swoich największych sukcesów uważa inną nominację – tę otrzymaną na Fashion Film Festival w Stambule. – Wśród nominowanych była m.in. Stella McCartney, "Dazed and Confused" i ja, Adriana – mówi z dumą.

Katarzyna Gargol: Wróćmy do początku. Jak trafiłaś do Londynu?

Adriana Krawcewicz: Gdy skończyłam Europejską Akademię Sztuk Pięknych, chciałam się dalej rozwijać w kierunku mody. Polskie uczelnie były wtedy szansą dla przyszłych projektantów, a mi chodziła po głowie ilustracja modowa. Znalazłam ten kierunek na London College of Fashion, aplikowałam i dostałam się. Spełniłam jedno ze swoich marzeń. Po obronie licencjatu dostałam stypendium muzyczne, a w międzyczasie zaczęłam jeszcze robić praktyki. I to był trudny moment, bo wyciskałam z siebie siódme poty, a nic nie zarabiałam. W pewnym momencie stanęłam przed decyzją: albo wracam do Polski, albo idę do pracy na cały etat. Nie chciałam wracać.

KG: Co cię trzymało?

AK: Wiara w marzenia: chciałam się rozwijać i pracować z największymi markami. W końcu się udało – dostałam pracę. Byłam przeszczęśliwa, bo to była prestiżowa rzecz. Zostałam grafikiem luksusowej marki Lulu Guinness. Byłam jedynym grafikiem na całą firmę. Wszystko wydawało się idealne, ale szybko okazało się, że rzeczywistość jest mniej kolorowa, niż mi się wydawało. Bardziej przypominała film "Diabeł ubiera się u Prady". Moja szefowa chciała, by jej "podwładne" adorowały ją.

KG: Przeżyłaś rozczarowanie?

AK: Tak, to był mój największy kryzys. W Anglii dużo się teraz mówi o zdrowiu psychicznym, temat jest oswajany, ale wtedy czułam się zamknięta w pułapce depresji. Wydawało mi się, że nie ma znaczenia, co zrobię, i tak ciągle będzie dół. Niby miałam super pracę, marzenia, ale coś we mnie pękło. Nie potrafiłam się podnieść. Nadmiar pracy zabijał kreatywność, nie starczało jej na moje własne działania twórcze. Ta sytuacja trwała rok.

KG: Punkt zwrotny nastąpił w momencie, gdy wygrałaś konkurs na zilustrowanie kolekcji marki H&M?

AK: W pewnym sensie tak, chociaż wszystko działo się stopniowo. Praca dla tej marki już sama w sobie była spełnieniem marzeń. Zaczęli pojawiać się kolejni klienci, a parę miesięcy później H&M poprosił, żebym zrobiła u nich w sklepie ilustracje na żywo. Nie wiedziałam, o co chodzi: "Jak to mam rysować ludzi w pięć minut! Żartujecie sobie?". To było wbrew polskiej myśli akademickiej, która mówiła, że nad rysunkiem trzeba spędzić pięć dni. A tu miałam pięć minut i jeszcze okazało się, że te szybkie prace podobają się ludziom. Totalne szaleństwo. A przy okazji duży wysiłek fizyczny: przez cztery godziny musisz non stop napieprzać rysunki. Ale warto. Reakcje ludzi są budujące. W tej sytuacji nie pozostało mi nic innego: przestałam tak wszystko analizować i oderwałam się od tego, co mnie blokowało. Dzisiaj, gdy porównuję te rysunki ze swoimi wystudiowanymi pracami akademickimi, widzę w nich energię. I jest to moja energia.

KG: Oglądałam w internecie filmiki, na których widać, jak powstają ilustracje na żywo. Czyste szaleństwo, ale widać w tym też metodę. To mieszanie gatunków stało się twoim znakiem rozpoznawczym?

AK: Chciałabym, żeby tak było. Ilustracja sama w sobie jest techniką dość staroświecką, a mi zależy, żeby docierać do generacji Z i do millenialsów. Dlatego szukam wciąż nowych rozwiązań i pomysłów na tworzenie interaktywnej sztuki. Jednym z takich nietypowych rozwiązań było połączenie ilustracji na żywo z pokazem. Zrobiłam to w Bangkoku podczas pokazu Roberto Cavalli Tribute Fashion show. Po wybiegu szła modelka, a w tle na telebimie wyświetlała się ilustracja nawiązująca do kreacji, przygotowana przeze mnie wcześniej. Na żywo natomiast dorysowywałam nowe elementy. W ten sposób udało się przekroczyć granicę ilustracji, która z założenia jest intymna. Zrobiłam show. Na takich pomysłach mi zależy. Zaczęłam też tworzyć ilustracje zmiksowane ze zdjęciami z wybiegu. To rozwiązanie zainteresowało dużą markę Oscar de la Renta. Jeśli ta współpraca się uda, to będzie dla mnie naprawdę duży krok.

Źródło: Archiwum prywatne

KG: Sami się do ciebie odezwali, czy ktoś cię polecił?

AK: Ani jedno, ani drugie. To była autopromocja. Wielu artystów ma z tym problem, ale gdyby nie ta umiejętność, kilku rzeczy w życiu bym nie osiągnęła. Staram się regularnie dzielić z markami tym, co stworzę lub wymyślę. Wysłałam maila i – szczerze mówiąc – nie spodziewałam się odpowiedzi od takiej marki. Miło się zaskoczyłam. Nigdy nie wiadomo, kogo zainteresują twoje umiejętności i talent, dlatego nie można się bać inicjatywy. A że jechałam akurat na wakacje do Nowego Jorku, to doszło nawet do spotkania. I to już samo w sobie dużo dla mnie znaczy.

KG: Porozmawiajmy chwilę o porażkach, bo zakładam, że też się zdarzały. Jak sobie z nimi radziłaś?

AK: (śmiech) Miałam dużo porażek! Jedną z największych był moment, gdy nie dostałam się na uczelnię w Berlinie. Chciałam tam zrobić magisterkę. Poświęciłam na to rok: wyjechałam tam i uczyłam się niemieckiego. Gdy się nie dostałam, stwierdziłam, że nic ze mnie nie będzie, nie umiem rysować i jestem do niczego. Bardzo to przeżyłam. Nie wspomnę też, ile mam za sobą aplikacji o prace, których nie dostałam. W którymś momencie przestałam już liczyć. Jeszcze bardziej przykre, gdy nie dostajesz żadnej, nawet odmownej odpowiedzi od rekrutera. Ale mam wrażenie, że im więcej takich sytuacji, tym bardziej człowiek się uodparnia. Teraz nie traktuję ich już jak porażki. Najważniejsze to nie poddać się.

KG: Wróćmy jeszcze do klipu, z którego jesteś szczególnie dumna. Klip o depresji to zapis twoich doświadczeń?

AK: Pierwszy rok w Londynie był dla mnie bardzo trudny, nie umiałam sobie radzić z emocjami. To takie umiejętności, których trzeba się nauczyć. Jak rzucasz się na głęboką wodę, masz wiarę w siebie, a nie masz narzędzi do radzenia sobie potem z sukcesem lub porażką, to prędzej czy później będziesz potrzebować pomocy. Dziewięćdziesiąt procent moich myśli to była samokrytyka. I w pewnym momencie zadałam sobie pytanie: "A gdybym spróbowała myśleć inaczej?". Wiele osób może nie dojść do tego momentu, może być za późno. Uważam, że każdy artysta powinien dbać o swoją psychikę. Dobrze by było, gdyby studenci na uczelniach artystycznych mieli zajęcia z coachem. Wiem, ile rzeczy mnie blokowało w przeszłości. Gdybym wcześniej zaczęła pracować nad tym, być może byłabym o wiele bardziej otwarta teraz.

KG: Myślałam, że kanwą tego klipu jest epizod depresyjny, a ty masz za sobą długą drogę budowania siebie.

AK: Tak, ale początkowo to była bardzo chwiejna droga złożona ze wzlotów i upadków. W liceum miałam problem z anoreksją. Wiedzieli o tym tylko najbliżsi przyjaciele i rodzice. Pamiętam, jakim tabu to było. Nie mówiliśmy o tym, bo wstyd. Chciałabym, żeby to się zmieniło. Marzy mi się współpraca z jakąś organizacją mówiącą o zdrowiu psychicznym i żeby wzięli w tym udział inni artyści. To by pokazało, że temat jest powszechny.

KG: A ty na jakim etapie jesteś?

AK: Zaczęłam się uczyć bycia łagodniejszą dla samej siebie. Zauważyłam, że wtedy wszystko zaczyna się lepiej układać. Łapałam się już na tym, że to, co kiedyś było dla mnie ogromnym sukcesem, teraz już przestawało nim być.

KG: Odhaczałaś i pędziłaś dalej. Błędne koło perfekcjonistów.

AK: Tak, ale już wiem, że tak nie można myśleć. Trzeba celebrować sukcesy, a perfekcjonizm wcale nie jest zaletą.

KG: Pytanie tylko, czy bez niego byłabyś w miejscu, w którym jesteś dzisiaj.

A może byłabym jeszcze dalej?

Źródło: materiały prywatne

Podziel się:
Skopiuj link:
uwaga

Niektóre elementy serwisu mogą niepoprawnie wyświetlać się w Twojej wersji przeglądarki. Aby w pełni cieszyć się z użytkowania serwisu zaktualizuj przeglądarkę lub zmień ją na jedną z następujących: Chrome, Mozilla Firefox, Opera, Edge, Safari

zamknij